wtorek, 6 marca 2018

     Rozdział 6 - Komu trochę ziela? (cz. 2/2)


***

     - Znowu ty, co?
     - O co ci chodzi? Przecież przychodzę tu codziennie i ty mnie znasz.
     Gość wyglądał przez chwilę jakby już już miał mi przyłożyć, ale szybko wcisnąłem mu w ręce zawiniątko z rudą. Następnie śmiało zrobiłem krok wprzód.
     - Taak, teraz sobie przypominam. - Gdy go minąłem nagle złapał mnie za ramię. - Albo może i nie. Czegoś tu brakuje. Dwudziestu „czegoś” z tego co czuję.
     Skubany, dobry jest. Żeby wyczuć po wadze trzydzieści bryłek rudy? Całe szczęście, że przygotowałem się na taką okoliczność. Wcisnąłem mu szybko w rękę kolejny pakunek, tym razem z dwudziestoma bryłkami.
     Facet pełniący zaszczytną funkcję wykidajły bardzo szybko schował wszystko do kieszeni.
     - Silas się ucieszy – mruknął i odwrócił się, co uznałem za jawne pozwolenie.
     Udało się! Udało mi się wejść do karczmy!
     Był wczesny ranek, dzień po zdobyciu chaty. Przed chwilą udało mi się znaleźć Kagana i poinformować o rozdaniu prezentów. Wyraźnie się ucieszył, bo w nocy miał kilku klientów i ziele dobrze schodzi. Wynagrodził mnie stoma bryłkami rudy; prawdę mówiąc korciło mnie, żeby zostawić sobie te, które wpadły mi przypadkowo, podczas rozdawania skrętów, ale prawdę mówiąc zdałem sobie sprawę, że to mi może tylko zaszkodzić. Wyszło chyba na moje, gdyż Kagan dał mi prócz rudy całkiem ciekawy pierścień, który od razu włożyłem na palec. Mówił, że nie ma specjalnych właściwości, ale w razie kryzysu finansowego dostanę za niego kilka bryłek.
      I właśnie połowa mojej zapłaty znikła w kieszeni wykidajły. Mam tylko nadzieję, ze mój plan wypali.
     Karczma była niemal pusta. Tylko jeden stolik był zajęty, ten tuż przy wyjściu. Leżał na nim kolejny Sekciarz, z pewnością Baal Isidro, najwyraźniej spał. Dalej, w przeciwnym narożniku siedział samotnie przy stoliku ciemnowłosy Szkodnik, który zasalutował mi kuflem z piwem, gdy zbliżyłem się do lady. Kiwnąłem mu głową i zastukałem knykciami w ladę.
     Naprzeciw lady były schody, wiodące zapewne na taras na dachu, który widziałem z zewnątrz. Zapewne było tam więcej stolików. Z kolei za ladą były drewniane drzwi, wiodące prawdopodobnie do kuchni. Musiałem zawołać, by w końcu ktoś wyszedł.
     - Tak wcześnie? - zdumiał się. Facet był sporo starszy ode mnie, a na zwykły strój Szkodnika nałożony miał biały fartuch.
     - To twoja karczma? - zapytałem.
     - Aa rozumiem. Jesteś żółtodziobem? Wstąpiłeś do Kretów? No to teraz będę cię widział częściej! Destylujemy tu ryżówkę, sam zobaczysz, że staniemy się twoim ulubionym lokalem. Nic nie dorówna temu uczuciu, gdy po dniu ciężkiej pracy możesz napić się czegoś mocniejszego.
     - Macie też coś do jedzenia? - zapytałem.
     - Pewnie, choć nie ma dużego wyboru. W zasadzie mamy nawet piwo, chłopcy przynieśli z ostatniego transportu!
     - Umieram z głodu – wyznałem. Była to szczera prawda.
     - Zaraz coś poradzimy. Jery! - zawołał w stronę drzwi. Wychylił się zza nich siwy staruszek, również w białym, choć brudnym fartuchu. - Przygotuj udziec kretoszczura i dwa... – spojrzał na mnie – trzy jaja ścierwojada. W jajecznicy.
     - Robi się, Silas.
     - Napijesz się? - zaproponował.
     - Później. Najpierw chcę zjeść.
     - W porządku.
     Silas zniknął za drzwiami, a ja oparłem się luźno o ladę i obserwowałem Isidro. Jednocześnie byłem obserwowany przez Szkodnika w kącie. Zapewne nie przypadkiem wybrał takie miejsce.
     Po kilku minutach po karczmie zaczął rozchodzić się zapach, od którego natychmiast kiszki zagrały mi marsza. Gdy w końcu staruszek pojawił się, niosąc gliniany talerz z potężną porcją jajecznicy, smażonym mięsem i dwiema kromkami chleba, mój żołądek zaśpiewał z radości.
     - Dziesięć bryłek się należy – powiedział, zanim postawił jedzenie.
     Bez wahania zapłaciłem, pragnąc już jeść. Zorientowałem się, że czegoś mi brakuje.
     - Niestety, mamy tylko łyżki – rzekł staruszek, wyciągając spod lady topornie wystruganą z drewna łyżkę. - Musisz uważać, bo może mieć drzazgi
     Wymruczałem jakieś podziękowanie, po czym zająłem się pałaszowanie, mimo ostrzeżenia nie zważając na drzazgi.
     - A nie mówiłem?
     Dobrą minutę zajęło mi wyciąganie drzazgi z języka. Staruszek chyba był mną zaciekawiony, gdyż nadal nie wrócił do kuchni.
     - Trafiłeś tu niedawno? Wyglądasz na żółtodzioba.
     - Ay tak to wiaac? - zapytałem z pełnymi ustami.
     Mięso było niedoprawione i żylaste, za to jajka całkiem dobre. Najważniejsze było to, że dawały przyjemne uczucie pełności w brzuchu.
      - Oczywiście. Jestem Jeremiasz, zajmuję się tu gotowaniem i destyluję razem z Silasem ryżówkę. Poznam każdego Kreta, którego karmię. Ty nim nie jesteś.
     Wzruszyłem ramionami. W tym momencie jakaś chrząstka stanęła mi w gardle. Spróbowałem zagryźć chlebem, lecz nie pomogło. Wywoływanie kaszlu również.
      Jeremiasz obszedł ladę i bardzo mocno uderzył mnie w krzyż; chrząstka wyskoczyła z moich ust. Czując wielką ulgę obiecałem sobie nie jeść tak łapczywie.
     - Masz, chłopcze. Popij – uśmiechnął się Jeremiasz, podsuwając mi kubek ze świeżo nalaną ryżówką. - Tylko nie mów nic Silasowi.
     - Wielkie dzięki – powiedziałem z wdzięcznością.
     Staruszek sprawiał wrażenie kogoś, kto nieczęsto ma okazję z kimś porozmawiać. A starsi ludzie bardzo lubią rozmawiać. Zaczynam rozumieć dlaczego do mnie wyszedł. Czułem się więc zobowiązany podtrzymać rozmowę.
     - Jak tu trafiłeś? - zapytałem. - To znaczy na kuchnię, nie do Kolonii.
     - Silas mi pomógł. Przez kilka lat pracowałem na polach ryżowych, ale mój kręgosłup już się przestał na to nadawać. Ryżowy Książę nie raz rugał mnie i zmuszał do pracy, po której nie byłem w stanie zwlec się z łóżka. Silas, widząc jak mnie traktują postarał się, by przeniesiono mnie do kuchni.
     - Chyba nie lubisz Księcia, co?
     - To zapchlony wieprz! - syknął gniewnie. Po chwili, jakby zdumiony swoim atakiem wściekłości dodał: - Nikt nie pracuje tam z własnej woli. Książę nie bez powodu ma całą tę zgraję z Lewusem na czele. Gdyby mogli, zamęczyliby biedaków na śmierć. Nadal pracuje tam wielu moich kolegów...
     - Dlaczego Lares nie zainterweniuje? - zapytałem.
     - Może nawet o tym nie wie? Może ma to w dupie? Nie wiem, nigdy by mnie do niego nie dopuszczono.
     Chciałem jeszcze nieco wypytać o Ryżowego Księcia, lecz w tym momencie pojawił się kolejny Szkodnik, który również zamówił śniadanie i dosiadł się do tego w kącie. Jeremiasz zgarnął moją pustą już miskę i wrócił na kuchnię. Zanim to zrobił jednak zamówiłem u niego dwa piwa, za które zapłaciłem cztery bryłki.
     Nawet jeśli było rozwodnione to i tak lepiej niż mógłbym liczyć. Było zimne, co stanowiło wielki plus. Prawdę mówiąc bardzo mi smakowało, zwłaszcza po obfitym posiłku.
     Najwyższy czas zabrać się za realizację mojego planu, zanim pojawi się więcej osób. Zabrałem oba drewniane kufle i udałem się do stolika śpiącego Baala. Podstawiłem sobie drugi pieniek z sąsiedniego stolika – na lepsze siedzisko nie miałem co liczyć.
     - Halo, kolego – powiedziałem, potrząsając go lekko za ramię. Poruszył się, ale nadal spał, więc powtórzyłem to, tym razem mocniej. - Wstawaj! Mam piwo!
     Zabełkotał coś, po czym podniósł głowę. Widocznie zrobił to z dużym trudem, gdyż miał problemy z utrzymaniem ciała w pionie. Zakołysał się niebezpiecznie, po czym schylił gwałtownie. Odruchowo podciągnąłem nogi, obawiając się, że będzie rzygał, jednak nie zrobił tego. Po kilku chwilach doszedł do jako takiego stanu i przyglądał mi się z jednym przymkniętym okiem.
     - Kim... ty jesteś?
     Z gardła wydobyło mu się głośne beknięcie. Podsunąłem mu piwo.
     - Napij się kolego, słabo wyglądasz.
     - Dzięki... Nigdy nie odmawiam... Dobre. Zimne. Taaak.
     Głos wyraźnie mu się poprawił. Uniosłem kufel i zasalutowałem mu.
     - A więc za szybki powrót do zdrowia.
     - Za... Śniący... wielki.
     Opróżnił pół kufla kilkoma potężnymi łykami.
     - Słaba noc, co? - zagadałem ponownie.
     - A słaba, żebyś wiedział.
     - Domyślam się. Nie będę ukrywał. Wiem z czym masz problem i jestem tu by zaproponować ci współprace.
     Jego uniesione brwi świadczyły, że trafiłem na podatny grunt.
     - Masz duży ładunek ziela, którego szybko musisz się pozbyć.
     Baal Isidro nie odpowiedział od razu. Wziął kolejny łyk piwa, z wyraźną lubością, po czym sięgnął do paska. Dopiero teraz zauważyłem, że ma tam coś w stylu torby uplecionej chyba z jakiegoś włókna. Wyjął stamtąd jeden, niewielki sprasowany listek, małą garść ususzonego bagiennego ziela i moździerz.
     - Skąd wiesz? - zapytał, drżącymi rękami przygotowując sobie skręta.
     - Mogę ci pomóc w jego sprzedaży. Jeśli dasz mi ziele, znajdę kupca, a rudą podzielimy się po połowie.
     - Stary, nie jestem aż tak nawalony, żeby na to przystać. - Czknął głośno, a z ust poleciała mu strużka śliny. Skręt był już gotowy, mimo swojego stanu uwinął się bardzo sprawnie. - Dam ci ziele a ty się ulotnisz. Masz ognia?
     - Nie mam.
     Sięgnął znów do swojej dziwnej torby i wyjął hubkę i krzesiwo. Poczekałem aż zapali, zanim przejdę do finału.
     Milczałem, sącząc powoli piwo, które robiło się coraz cieplejsze. Isidro spalił całego skręta, wyraźnie odlatując. Chmura gryzącego dymu rozeszła się po całej karczmie, zwracając uwagę Szkodnika w kącie.
     - To jak? - zapytałem, gdy wyrzucił niedopałek.
     - Co jak?
     - Co z tym zielem?
     - Chcesz kupić ziele?
     Przewróciłem oczami i zacisnąłem pięść pod stołem.
     - Nie, ale ty chcesz. Ja mogę ci w tym pomóc.
     - Daj mi spokój, sam sobie poradzę!
     - Czyżby? - zapytałem, zniżając głos i nachylając się ku niemu. - Nie sądzę. Masz przerąbane.
     - Grozisz mi? - wybełkotał.
     - Nie. Rozmawiałem z Baal Kaganem. Interweniował w twojej sprawie do Cor Kaloma.
     Jego oczy zmieniły momentalnie wyraz ze skrajnego otępienia na czysta panikę. Chyba się udało.
     - Nie!
     - Tak.
     Przez chwilę wydawało mi się, że otrzeźwiał, ale gdy wstał, wyrżnąłby jak długi gdybym go nie przytrzymał.
     - Stary, musisz mi pomóc! Weź to, na Śniącego, weź! - stęknął mi na ucho, odpinając swoją dziwną torbę i wciskając mi ją w ręce. - Tego towaru jest na co najmniej czterysta bryłek. Sprzedaj to gdzieś, gdziekolwiek. Potrzebuję dwustu, resztę sobie weź.
     - Jasne – skłamałem pewnie. - Wrócę do ciebie jak tylko je sprzedam.
     - Dzięki... na Śniącego. Ratujesz mnie. Jak to dobrze, że tu przyszedłeś, by mi powiedzieć.. - jego głos robił się coraz słabszy gdy powoli osuwał się po ścianie. - Wielki Śniący, zmiłuj się nade mną...
     Jego ciało opadło bezwładnie, głowa spoczęła na stoliku i wrócił do pozycji w jakiej go zastałem. Poszło łatwiej niż się spodziewałem.
     Opiąłem jego torbę wokół pasa, ważyła całkiem sporo. W środku przyjemnie szeleściło dobrze ususzone ziele. Gdyby mnie teraz ktoś okradł, byłbym w niezłej dupie. Przez myśl przemknęło mi pytanie, co takiego zrobi mu Cor Kalom, że tak się przestraszył.
     W karczmie przybyło kilku kolejnych Szkodników. Kolejno zamawiali ryżówkę u zabieganego Jeremiasza, który nie wyglądał wcale na nieszczęśliwego z tego powodu.
     - Zaczyna się, co? - zagadałem, gdy podał mi kolejne piwo.
     - Póki nie pojawi się Silas tak będzie. Nie nadążam destylacją! Ci to potrafią wypić – zawołał radośnie.
     Zniknął za drzwiami do kuchni. Wypiłem szybko pół piwa, stojąc przy ladzie. Chciałem je dopić i wrócić do chaty, schować bezpiecznie ziele, a potem zabrać się do szukania dilera. Jednak, jak to w Kolonii bywa i tym razem wydarzyło się coś, czego nie byłem w stanie przewidzieć.
     Kończyłem już piwo, gdy do karczmy weszła grupa trzech Kretów. Najwidoczniej wracali prosto z Kopalni, gdyż byli mocno pobrudzeni. Weszli pewnie, nie zwracając uwagi na Szkodników, po czym wywiązała się między nimi rozmowa:
     - Piwo czy ryżówka?
     - Szkoda mi kasy na piwo. Dopiero dziś odebrałem wypłatę.
     - Dobra, dawajcie rudę.
     - Idziemy na taras?
     - Jasne, zaczekajcie tam na mnie.
     Dwójka poszła na górę, zaś trzeci, młody Kret z potężnymi bicepsami i zmierzwioną czarną czupryną zastukał w ladę, nawołując Silasa.
     - Może to trochę potrwać, gdyż jest tylko Jery i ma pełno roboty – powiedziałem do niego, gdyż wyglądał na mocno zniecierpliwionego.
     - Tak. - Ledwo na mnie spojrzał. - Wiem.
     - Przychodzicie prosto z Kopalni? - zapytałem.
     Nie obchodziło mnie to, ale chciałem zapytać o Dnima. Tak po prostu, chyba go polubiłem.
     - Zgadłeś.
     Widocznie nie chciał rozmawiać. Trudno, w sumie nie przeszkadzało mi to, była to tylko poboczna zachcianka. Jednak po chwili spojrzał na mnie ponownie, tym razem z o wiele większym zainteresowaniem.
     - Ty byłeś w Kopalni – powiedział. - Widziałem cię.
     - Tak, byłem przez chwilę – odpowiedziałem. Ja go nie kojarzyłem.
     Zaskoczyło mnie, gdy uderzył mnie otwartą dłonią w ramię. Nie rozlałem piwa tylko dlatego, że chwilę wcześniej opróżniłem kufel.
      - Ty skurwysynu, szpiegu od siedmiu boleści – warknął. - To przez ciebie zginął Lin!
      Te słowa mną wstrząsnęły. Skąd on do cholery mógł to wiedzieć?
     - Nie przyłożyłem ręki do jego śmierci. Sam jest sobie winien, skoro przekazywał wiadomości Magnatom.
     - Lin nie potrafił czytać ani pisać, ty zdradziecki skurwysynu! To przez ciebie nie żyje!
      - Skąd ty w ogóle...
     Nie dał mi skończyć, rozgniatając moją wargę pomiędzy zębami a swoją pięścią. Poczułem przejmujący ból. Rzucił się na mnie i muszę przyznać, że nie byłem w stanie nic zrobić. Obrywałem po twarzy, żebrach i brzuchu, a zanim zdołałem sam wyprowadzić cios, wszystko mnie już bolało. Ktoś krzyknął. Tarzaliśmy się po ziemi, okładając pięściami, gdy nagle ktoś nas od siebie odciągnął. Najpierw dostałem ja, z otwartej dłoni, aż mi zaszumiało w uszach, następnie mój przeciwnik. To wykidajło wkroczył do akcji.
     - Wypierdalaj stąd Senyan, nie chcę cię tu widzieć przez tydzień! - wrzasnął. Potem spojrzał na mnie, a ja już wiedziałem co powinienem zrobić. Nie zabił mnie tylko dlatego, że moja ruda wciąż przebywała w jego kieszeni. Zrozumiałem, nigdy mnie tu nie było, nic się nie wydarzyło. - Won.
     Nie dałem sobie tego dwa razy powtarzać. Siedząc już w chacie zorientowałem się, że podczas szamotaniny straciłem pozostałą rudę i nieco ziela. Ktoś będzie balował na mój koszt. Prócz tego miałem kilka niewielkich siniaków, ale nic czego nie dałoby się ukryć. Kto by pomyślał, że dopadnie mnie przyjaciel Lina. Trudno uwierzyć w winę kogoś bliskiego, nie miałem mu to specjalnie za złe. Gorzej, że przez ten eksces nie zostanę już wpuszczony do karczmy. A przynajmniej przez jakiś czas.
     Liczyło się, że mam ziele.
     Czas poszukać kupca.


1 komentarz: