Rozdział
7 – W służbie Magów Wody
Obudziłem
się z wielkim bólem w krzyżu, myśląc, że zapewne jakiś kamień
ukrył się pod siennikiem. Ewentualnie solidna belka. Nic takiego
jednak nie znalazłem. Na tym polu jestem zmuszony dać plusa Staremu
Obozowi.
Wstałem,
przeciągając się, by rozruszać nieco obolałe mięśnie pleców.
Usłyszałem głośny trzask w krzyżu i w tym momencie moje ciało
zalała fala ulgi. Uśmiechnąłem się do siebie, wspominając
wczorajszy incydent z Krzykaczem i właśnie wtedy dostrzegłem coś,
czego nie powinno być w mojej chacie.
Na
ziemi pod drzwiami leżał kawałek spróchniałej deski. Dwie
niewielkie fałdy ziemi po bokach świadczyły, że ktoś musiał
wcisnąć go przez szparę pod drzwiami. Z sercem podjeżdżającym
do gardła podniosłem ją i odwróciłem. Miałem ogromną nadzieję,
że to nie od kolejnego wroga. Bo w końcu nikomu w tym obozie nie
zdążyłem podpaść... Senyan? A może ręka Bloodwyna sięga aż
tak daleko?
Na
drugiej stronie wyryte było niedbale kilka słów.
Idź
na tamę.
Nie
podobało mi się to. Moja obawa była coraz większa, do chwili gdy
nie zwróciłem uwagi na coś niewielkich rozmiarów, co było
przyczepione z boku.
Malutka łodyżka bagiennego ziela.
Wygląda na to, że znalazłem dilera. A raczej to on
znalazł mnie.
Postanowiłem nie zwlekać. Z każdą upływającą
chwilą staję się coraz bardziej głodny. Muszę jak najszybciej
zostać przyjęty do któregoś z obozów. Potem będę mógł
chwilę wypocząć.
Czas brać się do roboty.
Wyszedłem z chaty, w celu umycia się w rzece. Byłem
cały przepocony, jednak nie miałem czasu na pranie ubrania i
musiałem zadowolić się jedynie obmyciem górnej części ciała
zimną wodą. Wróciłem do chaty i przypiąłem miecz, przez chwilę
zastanawiając się, co zrobić z zielem. Zostawienie go w chacie
absolutnie nie wchodziło w grę, a nie znałem terenu na tyle dobrze
by pokusić się o znalezienie kryjówki. W takim wypadku zostało
jedno. Bardzo ryzykowne, ale czasem ryzykować trzeba. Zdjąłem
koszulkę i przypiąłem torbę Baala Isidro na gołe ciało, po czym
znów ją założyłem, rozciągając w kilku miejscach tak by
skutecznie zamaskować wybrzuszenie. Gdybym tak znacznie nie schudł
podczas pobytu w więzieniu, nie mógłbym pokusić się o taką
sztuczkę, a tak nie musiałem nawet specjalnie wciągać brzucha.
Gdy byłem gotów wyszedłem na zewnątrz. Chaty nie
było sensu jakoś specjalnie zamykać – nie było tam nic cennego,
a gdyby ktoś chciał to i tak by mógł tam wejść bez większego
problemu.
Wykidajło bacznie obserwował mnie, gdy szedłem
wzdłuż rzeki, najwidoczniej będąc w stałej gotowości by spuścić
mi solidne manto jeśli tylko zbliżyłbym się do karczmy. Nie
zwróciłem na niego uwagi i skierowałem się w stronę tamy.
Już
z daleka zauważyłem, że stoi na niej Homer. Skurwiel pewnie
dotrzymał słowa i zakapował mnie do Ryżowego Księcia, co
oznacza, że będę musiał znaleźć inny sposób na wydostanie się
z obozu niż przez pola ryżowe.
- Kogo to stary Homer znów widzi – zawołał jak
tylko mnie zobaczył. - Toż to nasz żółtodziób-kłamczuszek. A
dokąd to się wybieramy? Lewus będzie zły, reszta zbieraczy już
od dawna jest na polu.
Więc miałem rację. Przegryzłem wargę, próbując
się uspokoić. Nie mogłem uwierzyć, że to on zostawił mi
wiadomość.
- Nie powinno cię to interesować. I nie jestem
kłamcą.
Homer zarechotał. Potwornie irytował mnie jego głos.
- Co tu robisz? - zapytałem, próbując się upewnić.
- Szukam pęknięć w tamie. Jakiś topielec musi
podgryzać belki. Jak tak dalej pójdzie to tama się zawali i zaleje
pola.
- Jeden topielec może tego dokonać?
- Pewnie, wystarczy zobaczyć jego pazury i zębiska.
Są strasznie irytujące. Ej, a może chciałbyś nieco zarobić, co?
Stary Homer pozwoli ci się wykazać.
- Czyżby? A skąd pewność, że chcę?
- Mój głos ma tu znaczenie, heh. Doceń, że daję ci
szansę na zrehabilitowanie się. W każdej chwili mogę powiedzieć
o topielcu Szkodnikom, a wtedy stracisz niezłą szansę.
Cwaniaczek. Nie chce mieszać w to Szkodników, bo
wtedy doszłoby do Laresa, że jest umoczony w spółkę z Ryżowym
Księciem. A jak szybko nie pozbędzie się topielca, ich interes
trafi szlag. Dziwne, że do tej pory nie podjął wątku ziela. Może
podejmie dopiero jak zabiję bestię? A może to naprawdę nie on?
- Dobra, zabiję to coś, jeśli wskażesz mi gdzie
mogę go znaleźć. Ale zażądam czegoś w zamian.
Jeśli odmówi, będzie to znak, że się myliłem.
Gdyby rzeczywiście mógł zatrudnić Szkodnika, nie szedłby ze mną
na układ.
- Zgoda. Stary Homer lubi szybką robotę, heh.
- Powiedz, gdzie znajdę topielca, a zaraz wrócę z
jego łbem.
- Nie, nie. Nie łbem. Przynieś mi jego szpony, będą
mi potrzebne. Szpony obu przednich łap. Spójrz tam. Musisz obejść
jezioro, mijając chaty zbieraczy i pójść aż na sam koniec
tamtego brzegu. Gdzieś tam musi mieć swoje leże, zapewne przy
wodzie. Topielce budują sobie legowisko wykopując tunel prowadzący
do wody, kilka metrów od brzegu.
Idąc wzdłuż jeziora zastanawiałem się, w co on
pogrywa. A może skądś się dowiedział o zielu i zostawił mi
wiadomość, bym się przed nim zdradził? Żeby to potem
wykorzystać, czy coś.
To bez sensu.
Ta strona jeziora była sporym kawałkiem gruntu
pomiędzy wodą a ścianą skalną, obrośniętym drzewami i licznymi
krzewami. Wyciągnąłem miecz i ruszyłem wzdłuż wody, starając
zachować się cicho. Topielec z pewnością i tak mnie wyczuje,
jednak gdy byłem cicho, miałem większą szansę na wykrycie go w
porę. Wprawdzie nigdy nie walczyłem z topielcem, ale zawsze musi
być ten pierwszy raz.
W pewnym momencie wspiąłem się na niewielkie
wzniesienie i moim oczom ukazał się topielec. Był bardzo duży.
Jego szpony były skierowane ku jezioru, a oczy wpatrywały się we
mnie bez mrugnięcia. Oprócz tego był martwy.
Nad jego ciałem stał ciemnowłosy Szkodnik,
obserwując mnie z rękami skrzyżowanymi na piersi. Miał dziwnie
wykrzywioną twarz i z pewnością nie był to skutek żadnej rany.
Spiąłem się podwójnie, nie wiedząc co zrobić. Nie
wykonał żadnego ruchu, jednak był bezsprzecznie o wiele lepiej
wyszkolony niż ja, a znajdowaliśmy się daleko od obozu.
- Szybko się zjawiłeś – powiedział na powitanie.
- To dobrze. Schowaj broń.
Zrobiłem to.
- Kim jesteś? Zaraz... byłeś wczoraj w karczmie!
Właśnie zdałem sobie z tego sprawę. To był ten sam
facet, który siedział samotnie w kącie, gdy rozmawiałem z Baalem
Isidro. Ten sam, który się ze mną przywitał.
- Moje imię nic ci nie powie. Nie chcę tu stać zbyt
długo. Masz ziele?
- Najpierw podaj swoją cenę.
- Trzysta pięćdziesiąt bez dyskusji. I nigdy się
nie widzieliśmy.
Odpiął od paska sporą sakiewkę i rzucił mi pod
nogi.
- Możesz przeliczyć.
Będzie brakować pięćdziesięciu bryłek dla Laresa.
A jeść też coś trzeba. Nie mogłem jednak zmarnować takiej
okazji. Zdjąłem torbę Isidro i rzuciłem mu. Złapał ją w locie
i uśmiechnął się szelmowsko.
- Nie ma to jak szybki interes.
- Zanim się rozejdziemy chciałbym cię jeszcze o coś
zapytać.
- Jeśli chcesz znać moje imię to lepiej ugryź się
w język.
- Czy Homer jest w to zamieszany?
- Nie – odpowiedział krótko. - Wykorzystałem go
nieco.
Odwrócił się i odszedł w przeciwnym kierunku niż
ten z którego przyszedłem. Najwidoczniej znał jakieś tajne
przejścia, bo ja po tamtej stronie widziałem tylko skały i wodę.
Zanim sam odszedłem, pochyliłem się nad topielcem.
Nie za bardzo wiedziałem, jak się zabrać za ściąganie szponów,
a miecz był zdecydowanie mało poręczny, dlatego po prostu odciąłem
dwie przednie łapy. Jego krew śmierdziała błotem i torfem.
Wracałem z przypiętą do paska sakwą z rudą, w
lewej dłoni trzymałem łapy topielca, czując jak powoli wpadam w
dobry humor. Bądź co bądź sprzedałem ziele nadzwyczaj szybko,
więc może nawet Lares nie zwróci specjalnej uwagi na te brakujące
pięćdziesiąt bryłek, mam swoją chatę, a na dodatek ktoś
wyręczył mnie w robocie. Idąc, w pewnym momencie zacząłem nawet
gwizdać.
Tak się w to wkręciłem, że o mały włos bym nie
zauważył czegoś, co leżało z tyłu jednej z chat. Coś
wystawało. A raczej ktoś.
Zajrzałem za chaty i zobaczyłem go. Leżał, oparty o
ścianę; ręce i twarz całą miał w zaschniętej krwi. Włosy
zmierzwione i powyrywane w kilku miejscach. Obok leżały dwa zęby.
Oddychał płytko, coraz bardziej urywanie, a powietrze z głośnym
świstem wydobywało się z jego ust. Patrzyłem, jak jego twarz
wykrzywia się w skurczu. Kilka sekund później nie słyszałem już
nic.
Sprawdziłem puls dla pewności i podciągnąłem mu
powieki. Żadnej reakcji.
Rufus. Zbieracz, którego gnębił Lewus.
Umarł na moich oczach.
Wyprostowałem się i oddaliłem stamtąd jak
najszybciej. Nie chciałem zostawiać jego ciała, czując, że
należałby mu się pochówek. Byłem bowiem przekonany, że jeśli
Lewus zobaczy, że przesadził, szybko pozbędzie się ciała w
najszybszy sposób. Teraz priorytetem jednak było zadbanie, by nikt
nie mógł mnie z nim powiązać.
Mimo że nie byłem w żadnym stopniu związany z
Rufusem, jednak rozmawiałem z nim i to wystarczyło, by teraz
zapałać falą nienawiści do ryżowych sukinsynów.
Do jasnej cholery, jak mogłem go nie zauważyć
przechodząc tędy wcześniej?
- Szybko wróciłeś – zaskrzeczał Homer, gdy tylko
mnie zobaczył. - Duża była ta bestia, ale stary Homer wie co
zrobić z jej łapkami, oj wie. Pewnie...
- Gdzie nocuje Lewus? - zapytałem ostro, rzucając mu
łapy topielca pod nogi.
- Że co?
- Nasza umowa, stary Homerze, heh – zaskrzeczałem w
jego stylu. - Masz szpony, teraz odpowiesz mi na pytania. Gdzie
nocuje Lewus? To pierwsze z nich.
Dużą satysfakcję sprawiło mi patrzenie, jak
momentalnie traci pewność siebie. Najwidoczniej dostrzegł w mojej
twarzy coś, co czułem, że pojawiło się przy ciele Rufusa. Zdał
sobie sprawę, że jesteśmy tu sami, a gdy zawoła Jarvis i
Najemnicy z pewnością nie przyszliby na czas by ocalić mu życie.
W końcu był tylko aroganckim, tchórzliwym staruchem,
wykorzystującym słabszych.
- Śpi w magazynie, na polach ryżowych. Wszyscy tam
śpią. Książę, Lewus, wszyscy.
- Ilu ludzi podlega jemu i Księciu?
- Sześciu.
- Ostatnie pytanie. Czy Lares wie o waszym układzie i
wykorzystywaniu zbieraczy?
- Układzie? Jakim znowu...
- Tym układzie, na podstawie którego ty pilnujesz by
do obozu nie dochodziły skargi zbieraczy.
Trafiłem w sedno. Homer wyraźnie się zdenerwował i
najpewniej wkrótce przekaże Lewusowi i Księciu, o co wypytywałem.
- Lares nic nie wie – powiedział twardym głosem, w
którym nie było już śladu skrzeku. Nagle stał się bardziej
rzeczowy i nie miałem wątpliwości, że mówi szczerze. - Ale
pamiętaj, cwany sukinsynu, że jeśli choć słowo z twoich ust
wyjdzie w obozie na ten temat, że jeśli tylko ktokolwiek zacznie
węszyć w tej sprawie, coś pójdzie nie tak jak idzie codziennie od
wielu lat... wtedy nie znajdziesz takiej nory, w której byś mógł
się schować. A twoje ciało zjedzą ścierwojady.
- Wierzę na słowo.
Po prostu poszedłem sobie do obozu, zostawiając go na
tamie. Dowiedziałem się, czego chciałem i sytuacja, jak mogłem
się spodziewać nie była łatwa. Bo niby jak miałbym w takim
wypadku poinformować Laresa? Nie, jestem zdany na siebie.
No, może nie do końca...
***
Nie mogłem nie zauważyć, że byłem nieustannie
obserwowany. I to nie tylko przez Homera, ale również różnych
Szkodników, czego byłem pewny, gdy po raz trzeci ta sama osoba
trąciła mnie z bara dokładnie w tym samym miejscu i w taki sam
sposób.
Mimo wszystko postanowiłem zaryzykować i udać się
do Laresa. Musiałem tylko znaleźć sposób by to zrobić, nie
wzbudzając w nich paniki. W końcu nie mogłem nic powiedzieć
Laresowi, ale jednocześnie musiałem oddać mu rudę. Problem w tym,
że moja wizyta u niego mogłaby wywołać atak paniki wśród ludzi
uwikłanych w pola ryżowe. A wtedy nieuchronnie czekałaby mnie
śmierć.
Miałem pewien pomysł, lecz do jego realizacji
potrzebowałem nieco czasu. Gdy zapadł zmierzch starannie wybrałem
z sakwy trzydzieści bryłek rudy – w sam raz, by zjeść kilka
solidnych posiłków. Schowałem je do kieszeni, zaś z całą resztą
udałem się poza obóz, nieopodal miejsca, w którym leżało ciało
topielca. Musiałem bardzo uważać przy przechodzeniu obok chat
zbieraczy, ale na szczęście nikt nie zwracał na mnie uwagi, a
ludzi Księcia nie było w pobliżu. Nieco czasu zajęło mi
wykopywanie dołka pod korzeniami rozłożystego dębu gołymi
rękami, jednak udało mi się zakopać sakwę z rudą w taki sposób,
by nie było widać żadnego śladu. Nim wróciłem musiałem
zaczekać dłuższy czas, czając się w ciemnościach, gdyż kilku
Szkodników robiło obchód po chatach. Najwidoczniej zajęli się
już ciałem Rufusa i sprawdzali czy jego śmieć wywołała
odpowiednią motywację u pozostałych. Zaczęło robić się zimno,
gdy Szkodnicy odeszli. Wróciłem do obozu, szukając Wilka –
powiedział mi przy pierwszej rozmowie, bym nie wahał się
przychodzić do niego z pytaniami. A teraz potrzebowałem jego
pomocy. Miałem tylko nadzieję, że nie poszedł jeszcze spać.
Nie poszedł. Gdy dotarłem do stałego stanowiska
Cronosa, którego teraz już nie było, dostrzegłem Wilka, stojącego
samotnie przed swoją chatą. Nie chciałem tracić czasu na bieganie
naokoło, więc po prostu wspiąłem się po wystających kamieniach
dwa piętra do góry i znalazłem się niemal u jego stóp.
- A ty tu co? - zapytał wesoło. - Ćwiczysz
wspinaczkę?
- Trzeba znaleźć sobie jakieś zajęcie, choćby dla
zwykłego treningu – odparłem.
- Zmotywowany z ciebie facet, co?
- Jak najbardziej.
- Najwidoczniej nie do końca, skoro jeszcze cię nie
przyjęli – zauważył.
- Tak w ogóle to ile zwykle trwa ten proces?
- Proces? To zależy. Niewielu trafia do nas od razu,
prawie wszyscy skazańcy idą najpierw do Starego Obozu. Wiadomo,
jest tam najbliżej i jest dużo mniejsza szansa, że jakieś kudłate
bydlę nie zje cię na śniadanie. Trafiają do nas dopiero potem,
rozczarowani Starym Obozem, a to znaczy, że już jakiś czas w
kolonii spędzili i co nieco potrafią. I od tego zależy, jak długo
minie aż zostaną przyjęci. Jednym to zajmuje miesiąc, innym
zaledwie parę dni.
- Był ktoś, kogo przyjęliście od razu? Bez
zdobywania kontaktów w obozie i tak dalej?
Wilk zmarszczył brwi, zastanawiając się nad tym.
- Nie wydaje mi się... chociaż może... Zdaje się,
że był taki jeden, kilka lat temu. Nazywał się Quentin, jeśli
dobrze pamiętam. Gość był niesamowity. Nie wiem za co trafił do
Kolonii, ale spuścił solidny wpierdol Bullitowi i tym, którzy byli
na placu wymian, żeby go ochrzcić. Co ja gadam, widziałeś
przecież Bullita. Widziałeś te blizny na jego twarzy. To właśnie
po tamtym wydarzeniu. Facet w pojedynkę spuścił im takie manto, po
czym zabrał im wszystko co wartościowe i przyszedł do naszego
obozu, jak gdyby nigdy nic. Lares jest dość wymagający, ale tym co
go przekonuje najbardziej jest dokładnie to co zrobił Quentin i od
razu przyjął go na Szkodnika.
- Co się z nim teraz dzieje? - zapytałem szczerze
zaciekawiony. Naprawdę chciałem zobaczyć faceta, który tak
upokorzył Bullita.
Wilk jedynie wzruszył ramionami.
- Tego nie wiem. Dobry rok temu zniknął z dnia na
dzień, razem z kilkoma innymi. Chodzą plotki, że skrzyknęli
więcej ludzi i teraz zasadzają się na transporty w pobliżu placu
wymian. Laresa mocno to wkurzyło, ale nie może z tym nic zrobić.
- I od tamtego czasu nikt o nim nie słyszał?
- Nikt nic nie wie na pewno. Ale na twoim miejscu nie
martwiłbym się Quentinem. To była wyjątkowa sytuacja. Ty póki co
ćwiczysz wspinaczkę, nie walkę – uśmiechnął się ironicznie.
- Ale to w końcu też jakaś umiejętność. Poznałeś już
Bustera? Pracował kiedyś w cyrku, jak dobrze z nim pogadasz to być
może nauczy cię kilku sztuczek, przydatnych podczas wysiłku
fizycznego. Wiem, że kiedyś ludzie płacili mu za naukę
kontrolowania oddechu. Jest w tym dobry.
- Dzięki, z pewnością z nim pogadam. Jednak póki co
mam pewną sprawę do ciebie. Wiesz, u kogo można dostać coś do
jedzenia? Nie licząc Silasa.
- Problemy w karczmie? - uniósł brwi.
- Tak jakby.
- No cóż, zdarza się.
- No to wiesz u kogo?
- U mnie chociażby. Co chciałbyś dostać?
- Bez znaczenia. Byle tanio.
Wilk z uśmiechem odwrócił się i machnął na mnie
bym wszedł z nim do chaty.
- Tego się akurat domyśliłem. Zobaczmy, co my tu
mamy...
Podszedł do skrzyni stojącej przy łóżku i począł
wyciągać z niej różne pakunki. Ja byłem zajęty podziwianiem
wnętrza jego chaty.
Nie była wielka, jak zresztą wszystkie inne, a niemal
całą jej przestrzeń zajmowało łóżko z siennikiem, spory stół
i trzy solidne kufry. Jednak nie to wywarło na mnie wrażenie.
Prawdziwym sercem tej chaty były ściany.
Wilk widocznie nie zyskał pseudonimu bez powodu. Do
ścian i sufitu poprzybijane były skóry, kły, szpony wilka, nad
łóżkiem górował gruby róg, mający nieco ponad łokieć
długości. Pozostałą przestrzeń zajmowały najróżniejsze cześć
pozszywanych ubrań, oraz spora kolekcja łuków.
- Zajmujesz się szyciem? - zapytałem, wskazując na
ubrania.
- Nie do końca. Jestem płatnerzem, a z części
starych ubrań projektuję nowe modele zbroi, dobieram materiały i
tak dalej. Te tu są już dość stare, dawno nie miałem żadnego
pomysłu na ich udoskonalenie.
- Więc te pancerze, które nosicie wy, Szkodniki, są
twoim dziełem? Wszystkie?
- Pewnie. One, a także zbroje Najemników, choć
tamtych akurat nie zaprojektowałem, tylko zmodyfikowałem. Gdy
trafiłem za Barierę, mieli takie zlepki skóry z metalem, które
szybko się rozpadały. Udało mi się z tego zrobić po pewnym
czasie porządną zbroję, nawet Lee taką nosi.
- A ten róg? Pierwszy raz taki widzę. I ta skóra...
Wilk musiał być ogromny.
- Ha, oczywiście! - zaśmiał się. - To róg
cieniostwora. Upolowałem go na swoim ostatnim polowaniu, zanim
pancerze zajęły cały mój czas. Ech, poszedłbym na polowanie...
takie kilkudniowe... Jak wtedy, gdy upolowałem tego warga. - Wskazał
na wilczą skórę. - Znalazłem grupę trzech takich bestyjek. Nie
było łatwo. Ale za to pięknie prezentuje się na ścianie. To co,
chleb i solone mięso może być? Dorzucę ci jeszcze jabłko,
zostało mi z wczoraj, tylko lekko obite.
Z całą pewnością był człowiekiem wielu talentów.
Przez chwilę było mi głupio, ale szybko się otrząsnąłem i
zapłaciłem mu pięć bryłek za jedzenie i pożegnaliśmy się.
Wilk to naprawdę był ktoś.
Gdy byłem już po posiłku, siedząc na własnym
łóżku, zastanawiając się nad tym co przyjdzie mi zrobić jutro,
nie mogłem powstrzymać drżenia rąk. Wiele ryzykowałem. Ale to
była konieczność. Musiałem być jak Quentin. A być może wtedy i
mi uda się dołożyć nieco blizn do kolekcji Bullita.
Na śniadania został mi mały kawałek mięsa i
przylepka od chleba. Nie było tak źle. Nawet biorąc pod uwagę, że
pół jabłka musiałem wyrzucić, bo było mocno robaczywe.
***
- No nie mogę uwierzyć, kogo my tu mamy! Wprost nie
mogę uwierzyć.
Było niedługo po świcie. Ledwie zbliżyłem się,
zostałem otoczony przez Szkodników. Moja ręka odruchowo pomknęła
do rękojeści miecza. Całe szczęście, ze zostawiłem go w chacie.
- Toż to nasz niech-inni-pracują-za-mnie kolega? -
zadrwił ponownie Lewus.
Dostałem pięścią w brzuch z taką siłą, że
upadłem na kolana. Ktoś chwycił mnie za włosy, odginając moją
głowę do tyłu.
- Dostaniesz solidnego kopa za każdy dzień kiedy nie
raczyłeś przytaszczyć tu swojego leniwego dupska -szepnął mi w
ucho. - I kilka gratis.
Oberwałem po plecach, nogach i żebrach. Ze wszystkich
sił starałem się nie jęknąć. Nie udało mi się to.
- Będziesz tu przychodził codziennie, godzinę przed
pozostałymi – oznajmił. - Do momentu aż nie odrobisz tych dni. Z
małą nawiązką. Akurat mamy małe ubytki wśród zbieraczy.
Wypełnisz je podwójnie. Do roboty!
Dostałem jeszcze jednego kopniaka, gdy próbowałem
złapać oddech i poleciałem na twarz. Bez słowa odszedłem w
stronę innych zbieraczy, którzy udawali, że nic nie widzą.
Ze zdumieniem stwierdziłem, że Bullit ma konkurenta.
Robiłem swoje przez większość dnia, zbierając ryż
do kosza i co jakiś czas opróżniając go w chacie. Przez cały ten
czas byłem obserwowany przez Ryżowego Księcia i ludzi Lewusa.
Dopiero grubo po południu zajęli się swoimi sprawami an tyle, bym
mógł nieco zwolnić tempo – to znaczy grą w kości i chlaniem
przy ognisku.
Wykorzystałem to, miarowo przesuwając się ze swoimi
zbiorami w stronę tamy. Jak zwykle tamten rejon zajmowany był przez
Horacego. Być może wybierał je ze względu na to, że jest ono
najmniej na widoku z całego pola, a być może z innych powodów.
- Więc znowu tu jesteś – powiedział ze smutkiem,
prostując się, gdy tylko znalazłem się dość blisko. - Nieźle
cię załatwili.
- Oberwałem po twarzy nie bez powodu.
Uniósł brwi. Ja upewniłem się, czy nikt na nas nie
patrzy.
- Chcę przeciwstawić się Ryżowemu Księciu.
Potrzebuję twojej pomocy.
Nie zbył mnie od razu, co znaczyło, że może coś z
tego być.
- I?
- To odpowiedź na twoje pytanie.
- Chcesz, żebym cię nauczył mocniej uderzać? I
myślisz, że przez to uda ci się to co planujesz?
- Ani Lares, ani Lee nie wiedzą o tym, jak jesteście
traktowani. Homer dba o to, by pozostało tajemnicą. Lewus i
reszta, łącznie z Księciem nocują tu, w magazynie. Wystarczy
zrobić mały bunt, żeby zwrócić uwagę w obozie, a będzie
pozamiatane.
- Czyżby? A dlaczego sam nie powiedziałeś o tym w
obozie?
- Homer mnie wyczuł. Zabiją mnie, jeśli to zrobię.
- I do tego potrzebna ci większa siła?
- Tak – powiedziałem krótko, patrząc mu z powagą
w oczy. - Bo wezmę Księcia na siebie.
Horacy długo nie odpowiadał. Obserwował mnie swoim
przenikliwym spojrzeniem, jakby mnie na nowo oceniał.
- Przemyślałeś to?
- Wystarczająco.
- Porozmawiamy o tym później. Lewus patrzy.
Reszta dnia upłynęła mozolnie. Pod koniec byłem już
mocno zmęczony, bolały mnie plecy, a pot lał się z czoła. Gdy w
końcu pozwolono nam wracać, Lewus nie omieszkał rzucić w moją
stronę złośliwej uwagi.
- Jutro godzinę wcześniej młokosie! Będę na ciebie
czekał!
Mijając patrol Najemników zauważyłem dziwne
spojrzenie, jakim obdarzył mnie Jarvis. Być może uważał, że
zaczęcie od zbieracza nie jest zbyt dobrym początkiem drogi ku
zostaniu Najemnikiem, jak mi to radził. Miałem jednak nadzieję, że
udowodnię mu, że się myli.
W chacie do której mnie przydzielono było nas
dziesięciu. Był wśród nich Horacy i Pock. Musieliśmy ścisnąć
się na drewnianej podłodze, przykryci jedynie dwoma kocami.
Niedługo przed zmierzchem przyniesiono nam po misce ryżu i bukłaku
z wodą, zrobionym z podwiązanego jelita. Miałem nadzieję, że
zwierzęcia.
Zbieracze zjedli szybko, po czym po kolei zaczęli
kłaść się spać. Skorzystałem z okazji, ze nie było już
żadnego Szkodnika w okolicy i zapytałem:
- Wie ktoś z was, gdzie jest Rufus? Nie widziałem go
dziś na polu.
Jakbym zapytał w eter. Nikt nawet nie podniósł
głowy.
- No bez przesady – nie odpuszczałem – tu nikt was
nie słyszy. Musieliście coś widzieć, był jednym z was! Wyrwał
się stąd? Uciekł? No bez przesady, to był was towarzysz!
Pierdoleni tchórze! - krzyknąłem w końcu, chcąc wywołać
jakąkolwiek reakcję.
Udało się. Jeden z nich, leżący mniej więcej
pośrodku, młody chłopak ze sterczącą blond czupryną odwrócił
się w moim kierunku.
- Nie było tu nikogo o takim imieniu.
Już chciałem coś odpowiedzieć, gdy poczułem dłoń
na ramieniu. Bardzo dużą dłoń. To Horacy. Dał mi znak, byśmy
wyszli na zewnątrz.
Było już dość chłodno. Resztki ogniska dopalały
się w tym miejscu co zwykle, blisko wody, zaś przed drugą chatą
został już tylko jeden zbieracz – Pock. Gdy nas zobaczył,
machnął nam ręką uprzejmie, po czym zniknął wchodząc do
środka. W pobliżu już nie było nikogo.
- Siadaj – powiedział Horacy.
Usiedliśmy naprzeciw siebie, by każdy mógł
obserwować jedną stronę, czy aby w zasięgu wzroku nie pojawił
się nikt postronny.
- Czemu nikt z was nie ucieknie? - nie wytrzymałem. -
Jest was tu tak dużo, a Szkodnicy nie pilnują was nocą. Dlaczego
nikt nie pokusi się, by po prostu stąd odejść?
- I gdzie oni by poszli, jak sądzisz? - spytał
szeptem Horacy. - Większość z nas jest tu, bo w Starym Obozie
miała problemy. Poza tym ucieczka prędzej czy później wiązałaby
się z ryzykiem walki z jakimś dzikim zwierzęciem, a nikt tu nie
potrafi walczyć. Pozostaje ten obóz. Obóz, w którym długie łapy
Księcia i Lewusa sięgną cię w kilka chwil.
- Pomaga im w tym Homer – wypaliłem, ściszając
głos. - To on dba, by pola ryżowe miały odpowiednią opinię.
- Homer? Ten od tamy? - uniósł brwi Horacy. - I co z
tego? To tylko świadczy o tym, że ci ludzie są uwięzieni w sposób
podwójny. Nie mam na myśli Bariery, ale ich własne głowy. Nie
mają murów, które mogliby bezpośrednio przeskoczyć, więc nie
mają też dokąd uciec.
- Ale to nie może tak długo trwać...
- Trwa. Już dobre kilka lat. I nic się nie zmienia.
- Ale ty wierzysz, że to jest możliwe. Inaczej byś
ze mną nie rozmawiał.
Horacy nie odpowiedział. Milczał przez dobre kilka
minut, po czym spojrzał mi w oczy, a w spojrzeniu tym był tylko
smutek.
- Ten chłopak, który ci odpowiedział, gdy spytałeś
o Rufusa. Mówimy na niego Albino, przez to że ma czerwone oczy. To
jego przyjaciel, jeszcze z czasów przed zrzuceniem. Czy ty naprawdę
myślisz, że ktoś by ci odpowiedział?
Zrobiło mi się nieco głupio, ale nie zamierzałem
odpuszczać. Spodziewałem się takiej odpowiedzi.
- To nic nie znaczy. Wiem, że są zastraszani, ale nie
sądziłem, że aż do tego stopnia. Jednak ty jesteś inny. Naprawdę
nie przeszkadza ci to co widzisz?
Horacy spoważniał jeszcze bardziej, choć chwilę
temu sądziłem, że jest to niemożliwe.
- Powiem ci, jak zginął Rufus. Ostatnio pracował
dość intensywnie, bo Lewus i reszt znów wzięli go za cel i
przyglądali się mu. Dwa dni temu coś strzeliło mu w plecach.
Następnego ranka nie był w stanie sam podnieść się z łóżka.
Prosił mnie bym mu pomógł, ale i to nic nie dało. Nie był w
stanie chodzić przez ból pleców. Zostawiłem go, choć błagał
mnie bym tego nie robił. Miał łzy w oczach Reszty chyba nie muszę
ci opowiadać.
- Nie musisz. Rozumiem to.
- I dalej podtrzymujesz swoje zdanie?
- Zdecydowanie.
- W takim razie powiedz mi jaki masz plan.
Opowiedziałem mu. Tak jak się spodziewałem,
natychmiast zwrócił uwagę na największy defekt mojego planu, już
na samym początku.
- Liczyłem, że ty mi w tym pomożesz – westchnąłem.
- Prawdę mówiąc być może mi się to uda.
- Naprawdę?
Zamyślił się, ale kiedy zaczął mówić, w jego
głosie usłyszałem pewność.
-
Raz na jakiś czas Książę i reszta biorą kilku z nas, żeby
przetransportować worki z ryżem do karczmy Silasa.
Nie jest to daleko, ale solidnie pod górę, więc oczywiście
potrzebują nas. Moglibyśmy to wykorzystać, żeby nie wzbudzić
podejrzeń u Najemników.
- Tak sobie
myślę... A jeśli by nie powiedzieć o tym Najemnikom przy bramie?
Dziś, teraz?
- Myślisz,
ze by ci uwierzyli? Książę i Homer zakładali ten obóz, razem z
Lee, Laresem i paroma innymi. Jesteś aż tak naiwny, by myśleć, że
ci uwierzą?
- Nie -
westchnąłem. - Tak tylko sobie pomyślałem.
Ustaliliśmy
pozostałe szczegóły i wspólnie doszliśmy do wniosku, że
najlepiej będzie nie mówić nic pozostałym zbieraczom. Ich strach
mógłby wszystko zaprzepaścić.
- W
porządku – powiedział Horacy, przeciągając się. - Będziemy
musieli zaczekać kilka godzin, aż tamci usną. Możemy jakoś
wykorzystać ten czas. Wstań.
- Uderz –
powiedział, wyciągając otwartą dłoń na wysokości piersi.
Uderzyłem
prawym prostym najmocniej jak potrafiłem. Dłoń Horacego cofnęła
się zaledwie odrobinę.
- Jeszcze
raz. - Zrobiłem to, w bardzo podobny sposób, więc dodał: - Serią.
Żaden z
ciosów jakie wyprowadziłem nie zadowolił go. Spojrzałem na swoje
ramię.
- Twoje
mięśnie nie mają tu nic do rzeczy – powiedział, jakby
odczytując moje myśli. - Budowę masz na ten stan odpowiednią, a
mimo tego nie potrafisz porządnie uderzyć. Problem leży gdzieś
indziej.
- Gdzie?
- Po
pierwsze, nie możesz widzieć celu. Jeśli skupisz się na nim,
odruchowo będziesz starał się zatrzymać rękę, w ostatniej
chwili, z obawy przed bólem. To naturalna reakcja. Musisz uderzać
tak, jakbyś bił w powietrze, cel ma znaleźć się gdzieś po
drodze, ale nie możesz się na nim skupiać.
Kiwnąłem
głową, gotów do ponownego uderzenia, ale on pokręcił głową.
- Po
drugie, bijesz jedynie ręką. Musisz dostosować skręt bioder,
wtedy uderzenie będzie znacznie mocniejsze. Wymaga to nieco
treningu, ale szybko to załapiesz. Przy takich ciosach liczy się
siła dynamiczna, a więc treningi muszą uwzględniać nagłe, lecz
krótkotrwałe napięcia mięśni. Teraz spróbuj w ten sposób.
Przez
dłuższy czas uderzałem w jego dłoń, próbując wykorzystać
rady, który nieustanie mi dawał. Horacy miał niezwykle twardą
rękę, a do tego naprawdę był potwornie silny. Mi po kilkunastu
minutach odpadała już ręka, a on nadal ani drgnął. Czułem to
przy każdym uderzeniu.
- Wystarczy
– powiedział w końcu. - Jest lepiej, choć nieznacznie. Grunt, że
znasz zasady.
Odetchnąłem.
Prawa ręka mocno mi ścierpła, toteż pomachałem nią w śmieszny
sposób.
- Zdaje
się, że już czas – westchnął, a ja mu przytaknąłem. - Obudź
resztę. I jeszcze jedno.
- Tak?
Horacy
spojrzał na mnie, po czym na moją dłoń, z pościeranymi
kłykciami.
- Księciem
ja się zajmę.
Ukryłem
zaskoczenie, choć zapewne niespecjalnie mi się to udało. Wszedłem
do naszej chaty, Horacy udał się do sąsiedniej. A więc już czas.
- Wstawać!
– krzyknąłem.
Zaczęły
rozlegać się tłumione pomruki i stęknięcia, dlatego ponowiłem
krzyk.
- Wstawać,
Lewus kazał nam zabrać worki z ryżem do Silasa! Ruszać się, bo
zaraz sam tu będzie!
To
podziałało o wiele bardziej. Wszyscy w kilka chwil byli gotowi do
wymarszu, choć chyba każdy był niekontaktowy. Albino zmierzył
mnie nienawistnym spojrzeniem, ale zignorowałem to.
Sam się
zdziwiłem, jak łatwo przyszło mi nimi dyrygować. Razem z Horacym
pokierowaliśmy niemal dwudziestkę mocno zaspanych zbieraczy z
powrotem na pola ryżowe. Jak się spodziewaliśmy, Najemnicy, wśród
których nie było Jarvisa, za to był Wielki Najemnik, którego
widziałem za pierwszym razem. I on właśnie przemówił.
- A dokąd
to o tej porze?
- Do
magazynu – odpowiedział Horacy. Umówiliśmy się, ze to on będzie
mówił. - Książę chce przenieść worki z ryżem.
- O tej
godzinie? Czemu akurat w nocy? - zapytał podejrzliwie. - I dlaczego
jest was aż tylu?
Horacy
przyjął ze spokojem jego spojrzenie, unosząc zadziornie głowę.
- Sam go o
to zapytaj.
Wielki
Najemnik uniósł brwi, ale odsunął się na bok i pozwolił nam
przejść. Szło łatwiej niż myślałem.
Gdy byliśmy
już niemal na polach ryżowych, poza zasięgiem słuchu Najemników,
Horacy kazał zbieraczom się zatrzymać.
-
Oszukaliśmy was – powiedział cicho. Zbieracze popatrzyli na niego
z przerażeniem. Byli jak owce, odłączone od stada, czekające na
polecenia, nie wiedzące co ze sobą zrobić. - Nie ma żadnych
worków. Zamierzamy solidnie skopać dupę tym sukinsynom i przy
okazji nieco rozpieprzyć magazyn. Zachowujcie się cicho, jak mysz
pod miotłą, inaczej wszyscy bez wyjątku będziemy martwi.
- Jeśli
ktoś chce – dodałem, wychodząc na przód – niech ucieka. Droga
wolna. Jutro już nic nie będzie takie samo.
Nie patrząc
na nich ruszyłem w stronę magazynu, stawiając ostrożnie stopy.
Dobra nasza, ognisko było dogaszone, najprawdopodobniej stali. Gdy
się odwróciłem, ucieszyłem się, widząc tuż za moimi plecami
Horacego i Pocka. Pozostali zbieracze wciąż stali tam, gdzie ich
zostawiliśmy, niczym bezmyślna masa, To było przykre, nie ukrywam,
ze na nich liczyliśmy.
Przystanąłem
przy bocznym wejściu do magazynu. Horacy poszedł dalej, zamierzając
wejść od frontu. Starając się kontrolować swój oddech
wślizgnąłem się do środka.
Minęło
kilka chwil, nim moje oczy przywykły do ciemności. Wtedy ujrzałem
sienniki rozłożone przy ścianie, na których leżało kilku
mężczyzn. Podszedłem do najbliższego, przypominając sobie, co
mówił mi Horacy i silnym ciosie ogłuszającym.
Rozejrzałem
się za jakąś bronią, jednak te sukinsyny nawet z nią spały.
Było potwornie cicho. Broni znaleźć nie mogłem, więc zostało mi
tylko jedno.
Podszedłem
do najbliższego z nich, i sięgnąłem po guzowatą maczugę, którą
położył przy głowie. Krok po kroku zabierałem tę broń, którą
byłem w stanie zabrać. Od momentu rozmowy z Horacym nie chciałem
ich zabijać, to by było zbyt proste. Zamierzałem ich
zdekonspirować, w taki sposób, by nikt nie mógł ich już
zastąpić. Problem w tym, że w ciemności nie mogłem znaleźć
żadnej liny, a Horacy zapewniał mnie, że nie będzie to trudne.
Każda sekunda zwłoki zwiększała szansę, że się obudzą.
Musiałem działać szybko.
Udało mi
się zabrać maczugi i dwa sztylety od dwóch Szkodników. Trzymając
je w rękach wyszedłem na zewnątrz. Niemało się zdziwiłem, gdy
przed moimi oczami pojawili się wszyscy zbieracze, jakby w
oczekiwaniu na sygnał. Widziałem ogień płonący w ich oczach.
Natychmiast
doskoczyło do mnie trzech i zabrali mi to co miałem w rękach.
Zaczęły rozchodzić się pełne napięcia szepty i już byłem
pewien, że nie unikniemy jatki, kiedy coś silnie pociągnęło mnie
do tyłu a na swoich plecach poczułem ostrze sztyletu.
- Naprawdę
myślałeś, że nikt nie trzyma warty, idioto? - szepnął mu do
ucha Szkodnik; jego oddech śmierdział czosnkiem.
Czwórka
jego kompanów z Lewusem na czele wyszła z magazynu za moimi
plecami. Każdy z nich miał w rękach broń i w przeciwieństwie do
trójki zbieraczy, z których dwóch miało maczugę a jeden dwa
krótkie sztylety, zdecydowanie potrafili walczyć.
- Dobra,
zdradzieckie psy. Wypierdalać do siebie! - wrzasnął Lewus. - A
jutro się policzymy, o tak. A co do ciebie tu – zwrócił się do
mnie – jesteś większym idiotą niż myślałem. Co ty chciałeś
osiągnąć, pozbawiając nas broni? Przecież to jest magazyn
kretynie, jej mamy tu pod dostatkiem.
Nie
zdążyłem odpowiedzieć, gdy zbieracze, jakby nagle dostali
zastrzyku odwagi, rzucili się z gołymi pięściami na Szkodników,
którzy zdecydowanie nie tego się spodziewali. Błysnął metal,
ktoś krzyknął, poleciała krew. Skorzystałem z okazji, by wyrwać
się trzymającemu mnie Szkodnikowi, a moim oczom ukazała się
jatka.
Jeden z
ludzi Lewusa leżał na ziemi, miał sztylet w brzuchu i jęczał
wniebogłosy. Kilku zbieraczy leżało nieopodal, ich klatki
piersiowe zamieniły się w krwawą masę. I w tym momencie wszyscy
nagle zamarli. Zupełnie jakby zatrzymał się czas.
Rozległo
się ciche, lecz donośne, gardłowe warczenie. Chwilę później
kolejne.
Cholera.
Nie zdążyliśmy zaryglować magazynu. A to oznacza, że...
Było już
za późno. Przez główne wejście do magazynu, w którym zwykle
lubił stawać Książę, wybiegła bestia na czterech łapach. Miała
chude cielsko i długą szyję z małym łbem. Nieustannie węszyła
intensywnie. Nie była zbyt wielka, ale za to potwornie szybka. Jedno
chapnięcie zębami i jeden ze zbieraczy był martwy. Cios łapą, a
głowa jednego z ludzi Lewusa poszybowała kilka metrów dalej.
Rozległy
się krzyki, wszyscy zaczęli panicznie uciekać. Nie potrafiłem już
rozróżnić, kto był oprawcą, kto prześladowanym, w obliczu
wściekłej bestii wszystko to przestało mieć znaczenie.
I właśnie
wtedy pojawił się Wielki Najemnik wraz z towarzyszem.
- Ja
pierdolę, ogar! - krzyknął ten drugi.
- Jest
młody, Fel! Na niego!
Wtedy
właśnie kilka rzeczy wydarzyło się naraz. Usłyszałem ruch za
plecami, odwróciłem się błyskawicznie. Za moimi plecami stał
Ryżowy Książę we własnej osobie, a nad głową unosił swoją
przypominającą berło broń. Nie miałem żadnych szans na
uniknięcie ciosu, w jego oczach dostrzegłem po raz pierwszy
konkretne emocje – palącą nienawiść. W ostatniej chwili zza
jego pleców wynurzyło się potężne ramię, odciągając go do
tyłu. Jęknął i wypuścił broń.
- Nie
zabijesz już nikogo więcej – powiedział Horacy. - Spójrz, jak
twój pupil się bawi, chcesz do niego dołączyć?
Walka z
ogarem nie trwała długo. Kilka uderzeń toporem i był martwy.
Wielki Najemnik rozejrzał się wściekle, wszyscy zamarli.
- Kto do
kurwy nędzy odpowiada za ten bałagan?! - zagrzmiał.
- Ja –
rozległ się głos od strony ścieżki.
Ku
pobojowisko i kilkunastu skrajnie zdezorientowanych, uwalanych krwią
ludzi kroczył nie kto inny jak Strażnik Rudy, Mag Wody Cronos.