piątek, 16 lipca 2021

 Przepraszam wszystkich, którzy znaleźli coś dla siebie w moich wypocinach. Ogarnianie dorosłego życia zajęło więcej czasu niż mogłem przypuszczać.

Dziękuję tym, którzy nadal tu zaglądają i którzy dawali o sobie znać. To bardziej podnoszące na duchu niż może się wydawać.

Niedawno założyłem fanpage na fb, na którym powoli publikuję umieszczone już tutaj rozdziały, jednak to nie wszystko. Wzbogacam historię opowieściami pobocznymi, których mam już kilka. Główny wątek będzie prowadzony dalej, jednak jeszcze kilka miesięcy minie nim wrzucę coś z głównego wątku, co jeszcze nie jest Wam znane. Zastanawiam się, czy lepiej wrzucać tylko na fb, czy publikować również tutaj. Dlatego - jeśli ktoś tu jeszcze zagląda - bardzo proszę o poradę.

Przedtem jednak proszę, zapoznajcie się z tym co stworzyłem na fb i niezwykle miło będzie mi przyjąć Waszą krytykę.

Link: https://www.facebook.com/hassanopowiadania

Nazwa: Gothic Opowiadania

#hassanopowiadania

 

A teraz chciałem prosić o zapoznanie się z  jedną z pobocznych historii. Opowiada ona o rozpadzie w Starym Obozie z perspektywy Lee.

//Ostatni sprawiedliwi cz.1//


- Czego ode mnie chcesz?

- Wiem kim jesteś.

- I?

- Jutro powieszą Satkirka.

- Spodziewałem się tego.

- To Gomez rozdaje karty.

      Westchnąłem, choć nie mogłem spodziewać się niczego innego. Już niemal tydzień minął od chwili, gdy wybuchł pogrom. W tym czasie wszystko zostało wywrócone do góry nogami. W całej kolonii zaroiło się od szajbusów, traktujących rebeliantów jako wielkich wybawców, którzy gotowi są zabijać, by tylko zakosztować choć odrobiny władzy na tym marnym poletku, które może się okazać łatwe do zniesienia w bardzo krótkim czasie – to mało prawdopodobne, jednak nie wiadomo na pewno. Żałosne.

      Niemal tydzień zajęło tym szaleńcom uprzątnięcie ciał i wszelkich śladów obecności przedstawicieli królewskiej władzy w postaci namiastki administracji oraz strażników – a także zagrabienie ich dóbr. W tym całym burdelu, w który zamieniła się kolonia karna w bardzo krótkim czasie zaczęły kształtować się grupy społeczne. Było oczywiste, że robotnik, który był mózgiem całej operacji, razem ze swoimi wiernymi pomagierami, widzącymi w nim zbawienie dla swojego marnego życia, stanie się kimś w rodzaju bohatera i władcy nowego świata. Nigdy dotąd go nie widziałem, choć słyszałem plotki, że przywłaszczył sobie najlepsze łupy. Biorąc pod uwagę, że Satkirk, jako głównodowodzący całym przedsięwzięciem dysponował niezwykłymi wręcz skarbami – nie były one zbyt wartościowe w starciu z rozwścieczonymi skazańcami, lecz stanowiły niezwykle piękny i majestatyczny symbol władzy i potęgi.

     - Nie mogą dowiedzieć się, kim tak naprawdę jesteś.

      Spojrzałem mu prosto w oczy. Do tej pory tylko raz widziałem członka jego zakonu, lecz nie było to spotkanie, po którym mógłbym wyrobić sobie jakąś bardziej precyzyjną opinię. Słyszałem, że Magowie Wody znacznie różnią się od znanych mi dobrze ich braci kręgu ognia, jednak teraz po raz pierwszy zacząłem rozumieć, jak bardzo.

      Magowie Ognia już pokazali, że co by się nie działo, nie porzucą swojego celu, którym jest dobro królestwa i swojego króla. Dlatego w swoim oportunizmie nie cofną się przed niczym, by cel osiągnąć. A nawet ja wiem, że w ciągu tego tygodnia na Placu Wymian pojawiło się co najmniej kilku posłańców i tuzin listów, kierowanych do ich przywódcy... który zaledwie wczoraj zapadł się pod ziemię.

     Jednak ten tu najwyraźniej rozumiał coś, czego tamci nie rozumieli.

      - Możliwe, że już się dowiedzieli – powiedziałem szczerze. - Od dwóch dni mam ogon.

      - Możliwe, że jesteś ostatnim przedstawicielem tych, których zaprzysięgli zniszczyć.

      - Już nie jestem. Nie różnię się niczym od nich.

      - To rozsądny argument, jednak oni nie kierują się rozsądkiem.

      - Wydaje mi się, że wiem, co chcesz mi powiedzieć.

      -Pomożemy ci. Ja i moi bracia. Przez jakiś czas nawet Magowie Ognia nie będą mogli nam zaszkodzić.

      - Nawet Nekromanta?

      - Ten nekromanta jest... był naszym przywódcą. Ich najpotężniejszą jednostką. Jednak wczoraj odszedł i nikt nie wie gdzie. Pewne jest, że zniknął i wątpię by kiedykolwiek znów się pojawił. Jego miejsce zajął Corristo. Dlatego mamy szansę, wykorzystać cały ten zamęt. Ukryjemy cię, a gdy ten koszmar w końcu się zakończy będziemy jedynymi, którzy będą mogli szczerze powiedzieć, co tak naprawdę miało tu miejsce.

      - To była ta chwila. Po raz pierwszy od chwili, gdy strażnicy wpadli do mojego domu w Vengardzie, wykopując mnie na zewnątrz, nie czułem tak dużego przypływu determinacji. Wiedziałem co muszę zrobić.

      - Zadbaj o dobry obieg informacji. Niech ludzie wiedzą, że mają alternatywę.

      - Będziesz mieć przeciw sobie całą Kolonię. Nie ukryjesz się.

      -Nie zamierzam się ukrywać.

      Czas złożyć wizytę Gomezowi.

 

***


      - GOMEZ!

      Jego krzyk był jak gong, zwiastujący wojnę. Pierwszy, nieodwracalny znak tego, ze właśnie oto rozpoczęło się coś wielkiego, co na zawsze odmieni losy wszystkich nas.

     - Gomez, ty skurwysynu!

     Satkirk wisiał na krokwi, jego oczy były nieludzko wręcz wytrzeszczone. Musiał skonać całkiem niedawno, gdyż grupka kopaczy, która przewodziła rebelii właśnie wspólnie oddawała mocz na jego zwłoki. Jak na ironię wystrojeni byli w mundury i ozdoby, zdarte z ciał pomordowanych królewskich strażników.

      Od czasu gdy odwiedził mnie Saturas – bo tak się przedstawił Mag Wody, który mnie odwiedził – czułem pewną iskierkę w sercu. Skoro cały świat stanął na głowie, być może znajdą się tacy, którzy będą chcieli poznać, co to znaczy stanąć na nogach. W bardzo krótkim czasie udało mu się przyprowadzić do mnie ludzi. Twardych, pewnych siebie, którzy nie godzili się z sytuacją, jaka nastała po buncie. Nie ufałem im. Żadnemu.

      Jednak bez nich nic by się nie udało zdziałać.

      Ruszyliśmy w siedmiu, każdy uzbrojony. Saturas zapewnił nas, że Magowie Ognia nie będą się w to mieszać. Zadbał również, aby informacja o tym dotarła do wszystkich w obozie. Być może dlatego, gdy szliśmy ku zamkowi, wokół nas gromadziło się coraz więcej osób. Nikt nic nie mówił.

      Ja szedłem na przedzie. Nie zdziwiłem się, gdy zobaczyłem, że brama jest pilnowana. Dwóch młodych facetów, ubranych w mundury strażników, którzy jeszcze dwa tygodnie temu kopali kilofami rudę. Mieli piękne miecze, wykute w hutach Nordmaru, lecz nie potrafili się nimi posługiwać.

      - Stać! Mamy rozkaz nikogo nie przepuszczać! - krzyknął jeden z nich, widząc że nie zwracamy na nich uwagi.

      - Zostaw to, bo się pokaleczysz, synku – powiedział stojący za mną facet. Był to potężnie zbudowany, łysiejący już blondyn z mocną opalenizną. Jednak głos miał niezwykle spokojny i opanowany. Pamiętam, że przedstawił się jako Orik.

      Ja nie zwracałem na nich uwagi i brnąłem do przodu. Niby-strażnicy skulili się w sobie i odsunęli na bok.

      Na zamku wszystko było już wysprzątane. Dziedziniec aż lśnił. Było tam całkiem sporo osób, w większości pierwszorzędnych buntowników, którzy odznaczyli się szczególnymi zasługami w podrzynaniu gardeł śpiącym strażnikom. Początkowo sprawiali wrażenie, jakby chcieli nas zatrzymać, lecz gdy z naszej strony nikt nie zaszczycił ich nawet spojrzeniem, odpuścili. Można się było tego spodziewać.

      Tym, który krzyknął był łysy mięśniak, jedyny, który nie podał swojego imienia. Od samego początku miałem do niego dystans, choć nie mogłem nie zauważyć, że na plecach nosi bardzo specyficzną broń dwuręczną, przypominającą nieco berło. Jak udało mu się ją zdobyć, nie wiem.

      Nie krzyknął ponownie. Jego twarz wyrażała ogromną nienawiść, gdy Gomez, a także pozostali byli Kopacze – samozwańczy Magnaci – odwrócili się ku nam, dobywając broni. To jednak ich odróżniało od tych pogubionych gówniarzy przy bramie i na dziedzińcu – ci tu wiedzieli co nieco o walce, byli zimnokrwistymi mordercami.

       Gomez wystąpił do przodu, a razem z nim dwóch dryblasów, mięśni których widok sprawiał, że poddawało się w wątpliwość, czy posiadają mózg. Jeden z nich miał świeżą ranę przechodzącą przez twarz i pół czaszki.

      - Więc jednak to ty – powiedział Gomez.

      Przywdział strój dowódcy gwardii tyłem naprzód. Widok był zarazem komiczny i żenujący. Pamiętam, jak sam taki nosiłem. Na piersi kołysał mu się amulet, który również musiał komuś zabrać, a zza ramienia wystawała rękojeść jednego z najpiękniejszych mieczy, jakie w życiu widziałem. Gniew Innosa. Legendarne ostrze, których na całym świecie jest zaledwie kilka. Splugawione przez kogoś, kto obrał je za insygnium władzy.

      Nagle ogarnął mnie wielki smutek.

      - Wystarczy tego – wskazałem na ciało Satkirka. - Zdejmijcie go.

      - Więc to jednak ty. Oczywiście, że tak. Słyszałem, że jesteś w obozie, ale najwidoczniej mnie uprzedziłeś. Wielki generał Lee we własnej osobie. A wy jesteście z nim – zawołał do moich towarzyszy. - To ostatni przedstawiciel króla pod Barierą, ostatnia osoba w naszym nowym królestwie, która przypomina o tym chorym świecie na zewnątrz. Dołączcie do mnie i zabijcie go, a dam wam pozycję, jakiej nigdy nie mielibyście szans uzyskać!

      Spodziewałem się tego, jednak postanowiłem zaufać Saturasowi i nawet nie spojrzałem na moich towarzyszy. Nie chciałem tego przeciągać.

      - Oddaj mi ciało Satkirka. Odejdę stąd i nie będę podważał twojej władzy. Będziesz robił to, na co masz ochotę.

      Jeden z jego ludzi splunął na ziemię i delikatnie sięgnął po rękojeść miecza.

      - Nie chcę rozlewu krwi – powiedziałem, kierując swoje słowa wyłącznie do Gomeza. - Ale jeśli będzie trzeba, zabiję was bez wahania. Myślisz, że udałoby ci się przeżyć, gdybyśmy zaczęli teraz walczyć?

      Widziałem, że pewność siebie Gomeza topnieje jak lód na wiosnę. Za tą górą mięsa, legendarnym mieczem i szatami kogoś na wysokim stanowisku dalej krył się parszywy, tchórzliwy szczur. Jednak bardzo rozsądny i wcale niegłupi szczur.

      Dał znak ręką i dwóch jego ludzi odcięło Satkirka i rzuciło go u mych stóp. Podniosłem ciało i zarzuciłem sobie na plecy. Gomez cały czas mnie obserwował.

      - A teraz odejdź.

      - Odchodzę. Ale nie będę sam. Razem ze mną pójdą wszyscy ci, którzy zechcą, którzy mają na tyle odwagi, by ruszyć w głąb Kolonii w poszukiwaniu czegoś lepszego, niż czeka ich pod twoimi rządami. Już zawsze tak będzie.

      - Nikt z tobą nie pójdzie.

      - Zamierzasz ich powstrzymać?

      Nie odpowiedział. Nie czekałem dłużej. Odwróciłem się do moich towarzyszy, którzy koniec końców mnie nie zdradzili. Zaufali mi. Znów ruszyłem jako pierwszy, a Gomez obserwował nas póki nie wyszliśmy z zamku.

      Wbrew moim oczekiwaniom, tuż za bramą czekało całkiem sporo osób. Kilku młodych mężczyzn, paru starców, znalazły się nawet dwie kobiety, w których oczach tkwił prawdziwy płomień.

      Z tej grupy, liczącej może dwadzieścia osób wyszedł Saturas. Podszedł do mnie i skłonił głowę.

      Prowadź nas. Jest z nami inżynier, cieśla, kamieniarz, nawet kilku górników. A moi bracia czekają na zewnątrz. Prowadź nas.

      Spojrzałem na tych wszystkich ludzi. W ich oczach widziałem nie tylko determinację. Była tam również nadzieja, coś, czego zostali pozbawieni gdy tylko zostali zesłani do Kolonii..

       Spojrzałem do tyłu, na moich towarzyszy. Żaden mnie nie zdradził, choć miał okazję. Pamiętałem ich imiona. Orik, Lares, Torlof, Silas, Okyl i ten jeden, którego imienia nie poznałem. Zaufali mi. Teraz pora, bym na to zaufanie zasłużył.

       - Przyjaciele – powiedziałem, ściskając mocniej ciało Satkirka. Miałem nadzieję, że magowie pomogą w ceremonii pogrzebowej. - Dziś zaczynamy nowe życie.

       Słyszałem, jak między zebranymi przetacza się jedno słowo. Moje imię.

       Lee.

      Historia zatoczyła koło.

piątek, 24 maja 2019

Rozdział 8 - Propozycja (cz. 2/2)

(wkrótce kolejny rozdział)
***

      Pola ryżowe były puste. Najemnicy, których minąłem przy bramie z Jarvisem na czele patrzyli na mnie dziwnym wzrokiem. Musiałem być dla nich wielką zagadką. Szedłem dalej, okrążając małe jeziorko, zastanawiając się dlaczego stało się to co się stało. Nie wiem czy powinienem winić siebie, Laresa, czy wszystkich wokół. Tak bezceremonialne wyrzucenie mnie z obozu mogło świadczyć tylko o jednym – nie mam tu czego więcej szukać. Zapewne nigdy nie dowiem się powodów mojego rozwodu z Nowym Obozem, jednak mimo wszystko czułem pewien żal – w końcu czułem się tu całkiem dobrze. Znów przypomniałem sobie nocne przesiadywanie przy ognisku z Najemnikami i zapewnienia o tym, że chciałbym dołączyć do ich gildii. Teraz wydawało się to strasznie żenujące.
      Nie spieszyłem się, bo i nie miałem po co. Z całej przygody w tym miejscu został mi tylko pierścień od Baal Kagana, a także torba od Laresa. Zbliżając się do bramy musiałem coraz bardziej intensywnie zastanowić się co teraz zrobić. Nie chciałem wrócić do Starego Obozu, jednak wydawało się to być najlepszą opcją. Diego z pewnością będzie zawiedziony, sytuacja z Bloodwynem z pewnością jeszcze nie zdążyła ochłonąć. Jednakże nie widziałem innej opcji. Muszę wrócić do Starego Obozu.
      O ile oczywiście uda mi się tam dojść w jednym kawałku.
     Bramy pilnowali Szkodnicy, których dotąd nie wiedziałem. Nie dali po sobie poznać, że mnie zauważyli, a ja nie zauważałem ich. Wkroczyłem na ścieżkę. Po raz kolejny zacząłem zastanawiać się dokąd prowadzi odnoga w prawo, wspinająca się po wąskim górskim zboczu. Ja okrążyłem skałę po lewej stronie, kierując się w stronę mostu, następnie przez tereny łowieckie Aidana, Cavalorna, aż do Starego Obozu. Nie potrafiłem stwierdzić, czy jeśli zobaczę coś gorszego od pojedynczego ścierwojada, spanikuję i uciekną czy też podejmę desperacją próbę walki z narażeniem życia.
      Prawdopodobnie...
      Zamarłem.
      Poczułem jak moje członki drętwieją, a serce zamiera, by chwilę później zacząć bić jak oszalałe Poczułem pot na skroni. Ręka natychmiast powędrowała ku rękojeści miecza. To nie mogło skończyć się gorzej.
      Tuż przed mostem, na ścieżce stał bowiem obrócony w moja stronę Lewus, we własnej osobie. Pół policzka miał poszarpane, a w wciągniętej w bok ręce trzymał pałkę nabita kolcami. Jego twarz wyrażała porażającą nienawiść. Mogłem się tego spodziewać.
      - Nie zapomniałeś o czymś? - rozległ się głos gdzieś z boku.
      Zaskoczenia, które wywołał u mnie ten dźwięk nie sposób wyrazić. Spojrzałem w prawą stronę. Pod drzewem, w znacznie bliższej odległości niż Lewus siedział tam, opierając się plecami o pień sam Lares.
      - Czego tam szukasz? Zamierzasz tak po prostu uciec? - zapytał., nie doczekawszy się reakcji.
       Gdy spojrzałem znów w stronę mostu, Lewus zniknął. Lares nie mógł go widzieć z pozycji w której się znajdował, jednak jego głos rozbrzmiał dość donośnie. Byłem pewien, że to nie koniec.
     Teraz, gdy nieco mi ulżyło znów dotarły do mnie racjonalne myśli.
      Co on do cholery tutaj robi?
      - Skąd się tu wziąłeś? Jak tu dotarłeś tak szybko? - zapytałem, podchodząc do niego odrobinę.
      - Mam swoje sposoby. Ważne jest to, dlaczego ty zamierzasz mnie oszukać.
       - Oszukać? W jaki sposób? Przecież wygoniłeś mnie z obozu!
      Nic już nie rozumiałem. Wymagało ode mnie dużo samozaparcia schowanie miecza za pasek.
      Lares westchnął ostentacyjnie i złapał się za głowę.
      - Chyba jednak cię przeceniłem. Mam nadzieję, że nie będę tego żałował.
      Wstał i zbliżył się do mnie. W tym miejscu nie mogliśmy być widoczni dla żadnego ze Szkodników przy bramie.
      - Jesteś mi winny czterysta bryłek rudy – powiedział, dźgając mnie palcem w pierś.
      Więc o to chodzi...
     - Nie mam ich przy sobie.
      - Wiem, że nie masz, bo przetrząsnąłem twoją chatę. Chyba nie próbujesz mnie oszukać, żółtodziobie?
      To mnie zaniepokoiło. Nie chciałem kolejnych wrogów.
     - Powiedziałeś, że pomoc z zdobyciu bryłek od Kagana jest jednym z warunków przyjęcia do obozu...
     - I co, myślisz, ze jeśli się rozmyśliłeś to możesz tak po prostu okradać sobie ludzi na moim terenie?
      - Ale w końcu sam mówiłeś... Zaraz, przecież to ty sam wyrzuciłeś mnie z obozu. To nie ja zrezygnowałem!
      - No i? W czym to przeszkadza/ - uniósł brwi. - Wyrzuciłem cię z mojego terenu, ale to nie znaczy, że zerwałem naszą starą umowę. Powiedziałem coś takiego?
      - Nie...
     - Zaczynam rozumieć Bloodwyna. Ale ja nim nie jestem. Skoro musisz mieć coś powtórzone dwa razy – niech ci będzie. Ale zacznij w końcu myśleć, bo długo tu nie pożyjesz. Gdyby nie sprawa z kopalnią i polem ryżowym pomyślałbym, że jesteś jakiś ułomny. Ale nie. Wygląda na to, że jesteś po prostu naiwny. To przywara w naszych kolonialnych okolicznościach. Weź to sobie do serca. A teraz gadaj, gdzie są bryłki.
      Nie miałem nic do stracenia. Powiedziałem mu szczegółowe informacje, jak je odnaleźć.
     - Ale nie ma tam całości – dodałem. - Sprzedając na szybko nie uzyskałem zbyt dobrej ceny. Powinno być tam trochę ponad trzysta.
      Lares przez cały czas słuchał uważnie, a teraz, gdy skończyłem poklepał mnie po ramieniu.
      - Gdybyś tego nie powiedział, albo coś pokręcił, zabiłbym cię na miejscu – powiedział z uśmiechem. - Doskonale wiem, gdzie zakopałeś rudę, moi ludzie śledzili każdy twój krok w obozie.
      Przełknąłem ślinę. Kolejny test. Kolejny raz uniknąłem śmierci.
      - Jesteś naiwnym żółtodziobem. Ale w gruncie rzeczy uczciwym. Bądź taki dalej, a czeka cię całkiem dobra przyszłość.
     - Dlaczego tutaj wyszedłeś? Bo nie z powodu rudy.
     - W dodatku bystry. Uczciwy, bystry, ale naiwny jak jasna cholera. Dobra, słuchaj. Chcę, byś znów coś dla mnie zrobił. Potrzebuję zaufanego człowieka. Takiego, który dużo widzi i wie, na co warto zwrócić uwagę. Potrzebuję kogoś w Bractwie.
      - Mam być twoim szpiegiem? Dlaczego nie wyślesz jednego ze swoich ludzi?
     - Jeśli wysłałbym kogoś z moich, jest szansa, że już nigdy by nie wrócił. Pewnie zauważyłeś, że chłopcom mocno odbiło na punkcie tego zioła od Kagana.
      Kiwnąłem głową na znak, że rozumiem.
      - W zasadzie nikt od nas nie był jeszcze w obozie Sekty. To druga strona Kolonii, strasznie daleko i do tego ta obawa, że nigdy się nie wróci... Patrząc po Kaganie i tym ochleju w karczmie dziwię się tym, którzy będąc tam raz, postanowili wrócić do swojego obozu. A jeśli ty wsiąkniesz, to nie poniosę straty w ludziach.
      - Czego chcesz się dowiedzieć?
     Niczego specjalnego. Po porostu miej oczy i uszy szeroko otwarte. Chcę wiedzieć jak żyją, jak wygląda dzień poszczególnych kast, jak wygląda ich obóz i generalnie dlaczego radzą sobie tak dobrze i co prócz ziela ciągnie ludzi na bagna.
      - Mówią przecież o tym ich bożku. O Śniącym.
     - To mnie nie interesuje. Religię zostawiam w spokoju. To jak będzie?
     Patrzyłem na Laresa, lecz pomimo tego że spojrzenie trwało dość długo, nie musiałem się w ogóle zastanawiać. Wiedziałem doskonale, co powinienem zrobić.
     - Jasne. Wchodzę w to. Ale nie za darmo.
     Lares wyszczerzył zęby.
     - Uczysz się. Może będą z ciebie ludzie.
     Wyciągnął z kieszeni sakiewkę i pomachał mi nią przed nosem.
     - Dwadzieścia bryłek rudy. Niewiele, ale w sam raz na kilka posiłków. Nie chcę, żebyś tam przepadł na dobre i zaćpał się na śmierć.
     Sakiewkę schowałem do kieszeni, jednak był jeszcze jeden problem. Zdaje się, że najbardziej istotny.
     - Nie znam drogi. A droga nie jest zbyt bezpieczna.
     - Taak, wiem o tym. Pomyślałem o tym. Tak się dziwnie składa, że Baal Kagan postanowił ukarać w końcu Isidro, bo dowiedział się, że ten stracił całe ziele. Na dodatek nie wierzy w żadne tłumaczenia dotyczące złodzieja, bo Isidro od wielu dni jets nieustannie zalany. Dlatego udasz się z Baalem Isidro do Starego Obozu, gdzie razem z innym Baalem, który – z tego co mówił Kagan - zajmuje się sprowadzaniem oskarżonych na proces do obozu, skierujecie się na bagna. We trójkę nie powinna stać się wam krzywda.
     - Ty sukinsynu! Mam iść z Isidro? Przecież ja go okradłem!
     - Będziesz musiał zadbać o to, by cię nie rozpoznał – wyszczerzył się ponownie Lares. - Będzie tędy przechodził dosłownie za chwilę. On już o tobie wie. Powiedziano mu, że przed bramą będzie na niego czekał nowy ochotnik do Bractwa, a jego sprowadzenie może pomóc mu zmazać swoje własne winy. Każdy ma prawo do pokuty, czyż nie?
     - Jest z ciebie kawał przebiegłego lisa – powiedziałem niemal z podziwem.
     - Wolę porównanie do łasicy. Niech Śniący będzie z tobą, żółtodziobie! Wróć, kiedy uznasz to za konieczne.
     Patrzyłem na plecy oddalającego się Laresa. Zastanawiałem się, jak długo on musiał tu spędzić czasu, by osiągnąć ten poziom.

poniedziałek, 12 listopada 2018

Przepraszam za brak info, wrzucam kolejny fragment, wkrótce uzupełnię



    Rozdział 8 – Propozycja (cz. 1/2)

    Zapadła wręcz grobowa cisza. Nawet ranni jakby wstrzymali oddechy, gdy Cronos kroczył przez tłum a jego szata powiewała, łopocząc cicho. Najemnicy wyglądali jakby ich piorun trafił, obaj nadal trzymali w rękach broń, z której ściekała krew ogara.
    Cronos podszedł do rannych, wyjmując z podręcznej sakwy bandaże i butelkę czerwonego eliksiru. Pochylił się kolejno nad leżącymi na ziemi zbieraczami. Przy pierwszych dwóch pokręcił tylko głową. Trzeci nadal żył.
    Mag Wody wylał na otwartą ranę brzucha nieco eliksiru, po czym skropił również bandaże, którymi ciasno owinął jego tors. Następnie zabrał się do udzielania pomocy kolejnym osobom, w tym podwładnemu Lewusa, który znów zaczął jęczeć, trzymając się za brzuch, z którego wystawała rękojeść sztyletu. Z nim poszło równie szybko, jednak po wyciągnięciu ostrza z rany buchnęła krew i Cronos wyraźnie się spieszył, by zasklepić naczynia krwionośne, nim człowiek całkiem się wykrwawi.
    Skończywszy, odrzucił pustą butelkę po eliksirze i spojrzał po wszystkich.
    - Czy ktoś jeszcze jest ranny?
    Odpowiedziało mu milczenie. Nie wiem jakim eliksirem dysponował, ale zdziałał on cuda. Kopacz, który przed chwilą ledwie zipał teraz nawet był w stanie unieść się na własnych rękach.
    - Partes – zwrócił się mag do Wielkiego Najemnika. - Bądź tak dobry i zabierz tego tu – wskazał na zbieracza z raną brzucha – do Riordiana. Tylko ostrożnie, rana może się otworzyć.
    Wielki Najemnik bez słowa podniósł rannego i odszedł. Topór zostawił na ziemi.
    Gdy Partes odszedł mina Cronosa nagle zrzedła. Nie zapowiadało się to dobrze.
    Jak na to co się wydarzyło, musiałem przyznać, że dzięki pomocy Cronosa nie było zbyt wielu ofiar. Zmarło trzech zbieraczy, dwóch zabitych przez ludzi Lewusa, jeden przez ogara. Tym uśmierconym przez bestię był Pock. Nie żył również Szkodnik, który także padł jego ofiarą. Rozejrzałem się. Tuż obok mnie Horacy w dalszym ciągu trzymał w żelaznym uścisku Ryżowego Księcia, który chwilami zaczynał się nawet robić fioletowy na twarzy. Kilku Szkodników stało rozproszonych pomiędzy zbieraczami, którzy byli chyba zbyt przerażeni by w pełni zdać sobie sprawę z sytuacji. Nigdzie nie było Lewusa.
    Kiedy omawialiśmy z Horacym plan, liczyłem że wystarczy narobić hałasu, by zwrócić uwagę Najemników. Jednak kiedy Horacy opowiedział mi o swoich podejrzeniach co do tego, co może być ukryte pod podłogą magazynu, nie mogliśmy tego nie wykorzystać. Plan był prosty. Ja zabieram ich broń, po czym zamykam i blokuję drzwi. Horacy upewnia się, co znajduje się pod podłogą i blokuje główne wejście. Szkodnicy robią hałas, nie mogąc wyjść, bestia się budzi, przychodzą Najemnicy i robiąc porządek zauważają obecność ogara. Coś jednak musiało pójść nie tak. W żadnym wypadku nie chcieliśmy wypuszczać bestii. A już zwłaszcza zanim zaryglujemy drzwi.
    - Chłopcze, chodź ze mną – Cronos zwrócił się do stojącego z tyłu Albina, przyjaciela Rufusa. - Fel, pilnuj towarzystwa.
    Albino, jak w transie podążył za Cronosem do wnętrza magazynu. Nie minęło nawet kilka minut, gdy usłyszeli dziki wrzask. Fel spiął się, zaś ryżowy Książę spróbował po raz kolejny wyrwać się z uścisku Horacego. Bezskutecznie.
    Z magazynu wybiegł Albino. Ledwie zrobił kilka kroków na zewnątrz, opadł na kolana, oddychając szybko. Zwymiotował obficie, plamiąc sobie koszulę. Tuż za nim wyszedł Cronos, nad jego głową unosiła się kula białego światła, oślepiając wszystkich, którzy na niego spojrzeli.
    - Osobliwego posiadasz pupila. A raczej posiadałeś. Dobrze go karmiłeś, prawda? No na pewno, karmy miałeś dość.
    Nie spodziewałem się, że to jednak prawda. Czułem, ale nie chciałem w to wierzyć.
    Ryżowy Książę nie odpowiedział. Nie dlatego że nie chciał, ale dlatego iż Horacy znów wzmocnił chwyt na jego szyi. Cronosowi zresztą wcale nie zależało na odpowiedzi.
    - Rozejdźcie się do swoich chat. Macie kilka dni wolnego, póki nie ustalę co zrobić z tym burdelem. Nie obawiajcie się, nikt już nie będzie was straszył... ani karmił waszymi ciałami swoich zwierzątek – dodał z głęboką pogardą. - Fel, pomóż im się otrząsnąć. Pomóżcie wstać temu chłopakowi, mocno przeżył widok resztek swojego przyjaciela. A ty, dobry człowieku – zwrócił się do Horacego – puść go.
    Horacy puścił Księcia, który skorzystał z tego by w końcu odetchnąć. Ne zdążył jednak, bo Cronos przystawił mu dłoń do czoła. Wokół jej zaczęły zbierać się płomienie, Książę wrzasnął z bólu, gdy zaczęły wypalać mu skórę na czole.
    - Ty pójdziesz ze mną, a jeśli wykonasz jakikolwiek ruch bez pozwolenia to będę wypalał Ci po kolei części ciała, które uważasz za najważniejsze. Zacznę od oczu. Dokąd to?!
    Pozostała trójka ludzi Lewusa korzystała z zamieszania wywołanego przez odchodzących zbieraczy by umknąć w stronę rzeki. W ich stronę poleciała kula skoncentrowanego powietrza, powalając wszystkich na kolana.
    - Wy też idziecie ze mną. Co do was – tym razem spojrzał na mnie i Horacego. - Zadecyduje o tym Lares. Odejdźcie.
    Spojrzeliśmy po sobie z Horacym. Słowa nie były tu potrzebne.

    ***

    - Co za burdel. Co za burdel. Jasna cholera, co za burdel!
    Lares nie przebierał w słowach. Rankiem, po masakrze na polach ryżowych zostałem zaprowadzony przez Roscoe do jego chaty. Lares był nieogolony, powieki miał podkrążone i zdecydowanie zły humor. Przed nim na stole leżała opróżniona do połowy karafka z winem.
    - Powtórz mi to jeszcze raz. Jeszcze raz od samego początku.
    Zrobiłem to, nie ukrywając niczego. Lares złapal się za głowę, jakby go zamroczyło.
    - Te dwa sukinsyny. Zawsze wiedziałem, ze coś jest z nimi nie tak, ale do tego stopnia...
    - Więc mi wierzysz?
    - Nie mam powodu by ci nie wierzyć. Przesłuchałem tej nocy większość zbieraczy, kilku Najemników i byłem w magazynie z Cronosem. Do tego twoja wersja pokrywa się z tym co powiedział Cronosowi Ryżowy Książę i ci szkodnicy od Lewusa. Chociaż wolałbym mieć też zeznania twojego kolegi zbieracza. Tego, który obezwładnił Księcia.
    - To niemożliwe. Nie pójdzie na to, choćbyś go chciał zmusić – pokręciłem głową. Horacy mocno zamknął się w sobie, było pewne, że zostawi mi przesłuchanie, a sam nie jest w stanie nawet wyjść z chaty. Zdrada swoich założeń musiała wyciąć w nim głęboką ranę. - Książę i reszta zaczęli mówić?
    - Cronosowi nie trzeba wiele czasu, by kogoś do tego zmusić. Złapaliśmy też Homera, tego plugawego inżynierka, specjalistę od dezinformacji. Nie spodziewał się nas i błagał z płaczem, byśmy mu nie robili krzywdy.
    Splunął z odrazą na podłogę. Następnie spojrzał mi prosto w oczy, a był to wzrok niezwykle nieprzyjemny.
    - Ukartowałeś to? Chciałeś zwrócić na siebie uwagę w obozie?
    - Nie! Jest tak jak ci powiedziałem. Lewus dał mi popalić gdy pierwszy raz się tu pojawiłem. Postanowiłem wykorzystać sposobność.
    - Niemniej jednak wywołujesz zamęt odkąd się tu pojawiłeś. Bardzo rzucasz się w oczy.
    - Że ja?
    - Chata Krzykacza, incydent w karczmie, kopalnia... - machnął ręką zniecierpliwiony. - Mam wymieniać dalej? Co, nie spodziewałeś się, że możemy cię obserwować? Jeśli tak to chyba cię przeceniłem.
    Nie odpowiedziałem. Zamiast tego zadałem jedno z pytań, które dręczyło mnie od jakiegoś czasu.
    - Co zrobicie z magazynem? Z tą skrytką ogara i resztkami ciał.
    - Spalimy – odpowiedział bez wahania Lares. - Co innego moglibyśmy z tym zrobić? Puścimy wszystko z dymem, ofiar tej bestii i tak nikt by się nie doliczył.
    - A co ze zbieraczami?
    - Nad tym będę musiał się zastanowić. Póki co są zbyt przerażeni, ale za jakiś czas podejmę decyzję. Nie możemy całkiem zlikwidować pól, to by nas zbyt wiele kosztowało. Będę musiał coś wymyślić, chyba nawet poradzę się Lee. - Westchnął. - Myślisz, że twój kolega zbieracz byłby zainteresowany wstąpieniem do nas lub Najemników? Brakuje nam takich ludzi.
    - Nie – powiedziałem z całym przekonaniem. - Zdecydowanie nie. I nie radzę wam o to pytać. Nie jest z nim dobrze.
    Lares ponownie westchnął, po czym wstał, okrążył mnie i zamknął drzwi, nie zważając uwagi na uniesione brwi Roscoe, stojącego po drugiej stronie. Następnie dał mi znak, bym usiadł na jedynym wolnym stołku.
    - Mam dziwne przeczucia wobec ciebie. Przyciągasz różne zjawiska. Myślałem, że u nas będzie inaczej niż w Starym Obozie, jednak...
    - Że co?!
    - A co, myślałeś, że pozwalam włóczyć się po obozie ludziom, o których nic nie wiem? Każdy, kto tu trafia zahaczył najpierw o Stary Obóz. Bez wyjątków. A ja mam tam sporo informatorów. Wiem o tobie sporo. Nie wszystko, ale sporo.
    - Czyżby? - uniosłem brwi.
    Lares zgromił mnie wzrokiem.
    - Zatarg ze Strażnikiem, który cię ochrzcił. Postawienie się Bloodwynowi. Wiem nawet u których Cieni masz już zaliczoną próbę. Mam wymieniać dalej?
    Spłonąłem rumieńcem. Nie spodziewałem się międzyobozowej inwigilacji na takim poziomie.
    - Nie pozostało mi nic innego – kontynuował Lares – niż zadać ci kilka pytań. Odpowiadaj natychmiast, jeśli zależy ci na swojej przyszłości.
    - Jasne.
    - Czego chcesz najbardziej?
    - Przeżyć – odpowiedziałem bez wahania.
    - Czy miałeś kontakt z kimś z otoczenia Rhobara przed zrzuceniem?
    - Że co?
    - Odpowiadaj!
    - Tak. Mam list do Magów Ognia, który dano mi tuż przed zrzuceniem. Ale nie mam go przy sobie – dodałem szybko.
    Nie było sensu tego ukrywać, skoro przyznałem się do tego Cronosowi.
    Lares zamyślił się. Po chwili wyciągnął palec wskazujący w moim kierunku i zapytał, nieco łagodniej:
    - Gdybyś miał wybierać w tej chwili, wolałbyś zostać Cieniem czy Szkodnikiem?
    - Szkodnikiem – odparłem bez wahania. - Byłbym rad, nie oglądając więcej Starego Obozu. Jednak – dodałem z naciskiem – w Starym wciąż mam kilka niezałatwionych spraw, czekających na realizację. Długofalowych spraw.
    Niemal widziałem, jak Lares bezgłośnie wypowiada słowo Bloodwyn.
    - Podoba misie ta odpowiedź. Jako jeden z nas mógłbym mianować cię kurierem, a ty dostarczyłbyś list.
    - Nie ukrywam, że to bardzo pociągająca wizja.
    - Świetnie. Od jutra nie chcę cię widzieć w naszym obozie.
    - Co?
    - Dokładnie to, co słyszałeś. Spieprzaj.

     ***


czwartek, 19 kwietnia 2018

Rozdział 7 – W służbie Magów Wody

      Obudziłem się z wielkim bólem w krzyżu, myśląc, że zapewne jakiś kamień ukrył się pod siennikiem. Ewentualnie solidna belka. Nic takiego jednak nie znalazłem. Na tym polu jestem zmuszony dać plusa Staremu Obozowi.
      Wstałem, przeciągając się, by rozruszać nieco obolałe mięśnie pleców. Usłyszałem głośny trzask w krzyżu i w tym momencie moje ciało zalała fala ulgi. Uśmiechnąłem się do siebie, wspominając wczorajszy incydent z Krzykaczem i właśnie wtedy dostrzegłem coś, czego nie powinno być w mojej chacie.
      Na ziemi pod drzwiami leżał kawałek spróchniałej deski. Dwie niewielkie fałdy ziemi po bokach świadczyły, że ktoś musiał wcisnąć go przez szparę pod drzwiami. Z sercem podjeżdżającym do gardła podniosłem ją i odwróciłem. Miałem ogromną nadzieję, że to nie od kolejnego wroga. Bo w końcu nikomu w tym obozie nie zdążyłem podpaść... Senyan? A może ręka Bloodwyna sięga aż tak daleko?
      Na drugiej stronie wyryte było niedbale kilka słów.
      Idź na tamę.
      Nie podobało mi się to. Moja obawa była coraz większa, do chwili gdy nie zwróciłem uwagi na coś niewielkich rozmiarów, co było przyczepione z boku.
      Malutka łodyżka bagiennego ziela.
      Wygląda na to, że znalazłem dilera. A raczej to on znalazł mnie.
      Postanowiłem nie zwlekać. Z każdą upływającą chwilą staję się coraz bardziej głodny. Muszę jak najszybciej zostać przyjęty do któregoś z obozów. Potem będę mógł chwilę wypocząć.
      Czas brać się do roboty.
      Wyszedłem z chaty, w celu umycia się w rzece. Byłem cały przepocony, jednak nie miałem czasu na pranie ubrania i musiałem zadowolić się jedynie obmyciem górnej części ciała zimną wodą. Wróciłem do chaty i przypiąłem miecz, przez chwilę zastanawiając się, co zrobić z zielem. Zostawienie go w chacie absolutnie nie wchodziło w grę, a nie znałem terenu na tyle dobrze by pokusić się o znalezienie kryjówki. W takim wypadku zostało jedno. Bardzo ryzykowne, ale czasem ryzykować trzeba. Zdjąłem koszulkę i przypiąłem torbę Baala Isidro na gołe ciało, po czym znów ją założyłem, rozciągając w kilku miejscach tak by skutecznie zamaskować wybrzuszenie. Gdybym tak znacznie nie schudł podczas pobytu w więzieniu, nie mógłbym pokusić się o taką sztuczkę, a tak nie musiałem nawet specjalnie wciągać brzucha.
      Gdy byłem gotów wyszedłem na zewnątrz. Chaty nie było sensu jakoś specjalnie zamykać – nie było tam nic cennego, a gdyby ktoś chciał to i tak by mógł tam wejść bez większego problemu.
      Wykidajło bacznie obserwował mnie, gdy szedłem wzdłuż rzeki, najwidoczniej będąc w stałej gotowości by spuścić mi solidne manto jeśli tylko zbliżyłbym się do karczmy. Nie zwróciłem na niego uwagi i skierowałem się w stronę tamy.
      Już z daleka zauważyłem, że stoi na niej Homer. Skurwiel pewnie dotrzymał słowa i zakapował mnie do Ryżowego Księcia, co oznacza, że będę musiał znaleźć inny sposób na wydostanie się z obozu niż przez pola ryżowe.
      - Kogo to stary Homer znów widzi – zawołał jak tylko mnie zobaczył. - Toż to nasz żółtodziób-kłamczuszek. A dokąd to się wybieramy? Lewus będzie zły, reszta zbieraczy już od dawna jest na polu.
      Więc miałem rację. Przegryzłem wargę, próbując się uspokoić. Nie mogłem uwierzyć, że to on zostawił mi wiadomość.
      - Nie powinno cię to interesować. I nie jestem kłamcą.
      Homer zarechotał. Potwornie irytował mnie jego głos.
      - Co tu robisz? - zapytałem, próbując się upewnić.
      - Szukam pęknięć w tamie. Jakiś topielec musi podgryzać belki. Jak tak dalej pójdzie to tama się zawali i zaleje pola.
      - Jeden topielec może tego dokonać?
      - Pewnie, wystarczy zobaczyć jego pazury i zębiska. Są strasznie irytujące. Ej, a może chciałbyś nieco zarobić, co? Stary Homer pozwoli ci się wykazać.
      - Czyżby? A skąd pewność, że chcę?
      - Mój głos ma tu znaczenie, heh. Doceń, że daję ci szansę na zrehabilitowanie się. W każdej chwili mogę powiedzieć o topielcu Szkodnikom, a wtedy stracisz niezłą szansę.
      Cwaniaczek. Nie chce mieszać w to Szkodników, bo wtedy doszłoby do Laresa, że jest umoczony w spółkę z Ryżowym Księciem. A jak szybko nie pozbędzie się topielca, ich interes trafi szlag. Dziwne, że do tej pory nie podjął wątku ziela. Może podejmie dopiero jak zabiję bestię? A może to naprawdę nie on?
      - Dobra, zabiję to coś, jeśli wskażesz mi gdzie mogę go znaleźć. Ale zażądam czegoś w zamian.
Jeśli odmówi, będzie to znak, że się myliłem. Gdyby rzeczywiście mógł zatrudnić Szkodnika, nie szedłby ze mną na układ.
      - Zgoda. Stary Homer lubi szybką robotę, heh.
      - Powiedz, gdzie znajdę topielca, a zaraz wrócę z jego łbem.
      - Nie, nie. Nie łbem. Przynieś mi jego szpony, będą mi potrzebne. Szpony obu przednich łap. Spójrz tam. Musisz obejść jezioro, mijając chaty zbieraczy i pójść aż na sam koniec tamtego brzegu. Gdzieś tam musi mieć swoje leże, zapewne przy wodzie. Topielce budują sobie legowisko wykopując tunel prowadzący do wody, kilka metrów od brzegu.
      Idąc wzdłuż jeziora zastanawiałem się, w co on pogrywa. A może skądś się dowiedział o zielu i zostawił mi wiadomość, bym się przed nim zdradził? Żeby to potem wykorzystać, czy coś.
      To bez sensu.
      Ta strona jeziora była sporym kawałkiem gruntu pomiędzy wodą a ścianą skalną, obrośniętym drzewami i licznymi krzewami. Wyciągnąłem miecz i ruszyłem wzdłuż wody, starając zachować się cicho. Topielec z pewnością i tak mnie wyczuje, jednak gdy byłem cicho, miałem większą szansę na wykrycie go w porę. Wprawdzie nigdy nie walczyłem z topielcem, ale zawsze musi być ten pierwszy raz.
      W pewnym momencie wspiąłem się na niewielkie wzniesienie i moim oczom ukazał się topielec. Był bardzo duży. Jego szpony były skierowane ku jezioru, a oczy wpatrywały się we mnie bez mrugnięcia. Oprócz tego był martwy.
      Nad jego ciałem stał ciemnowłosy Szkodnik, obserwując mnie z rękami skrzyżowanymi na piersi. Miał dziwnie wykrzywioną twarz i z pewnością nie był to skutek żadnej rany.
      Spiąłem się podwójnie, nie wiedząc co zrobić. Nie wykonał żadnego ruchu, jednak był bezsprzecznie o wiele lepiej wyszkolony niż ja, a znajdowaliśmy się daleko od obozu.
      - Szybko się zjawiłeś – powiedział na powitanie. - To dobrze. Schowaj broń.
      Zrobiłem to.
      - Kim jesteś? Zaraz... byłeś wczoraj w karczmie!
      Właśnie zdałem sobie z tego sprawę. To był ten sam facet, który siedział samotnie w kącie, gdy rozmawiałem z Baalem Isidro. Ten sam, który się ze mną przywitał.
      - Moje imię nic ci nie powie. Nie chcę tu stać zbyt długo. Masz ziele?
      - Najpierw podaj swoją cenę.
      - Trzysta pięćdziesiąt bez dyskusji. I nigdy się nie widzieliśmy.
      Odpiął od paska sporą sakiewkę i rzucił mi pod nogi.
      - Możesz przeliczyć.
      Będzie brakować pięćdziesięciu bryłek dla Laresa. A jeść też coś trzeba. Nie mogłem jednak zmarnować takiej okazji. Zdjąłem torbę Isidro i rzuciłem mu. Złapał ją w locie i uśmiechnął się szelmowsko.
      - Nie ma to jak szybki interes.
      - Zanim się rozejdziemy chciałbym cię jeszcze o coś zapytać.
      - Jeśli chcesz znać moje imię to lepiej ugryź się w język.
      - Czy Homer jest w to zamieszany?
      - Nie – odpowiedział krótko. - Wykorzystałem go nieco.
      Odwrócił się i odszedł w przeciwnym kierunku niż ten z którego przyszedłem. Najwidoczniej znał jakieś tajne przejścia, bo ja po tamtej stronie widziałem tylko skały i wodę.
      Zanim sam odszedłem, pochyliłem się nad topielcem. Nie za bardzo wiedziałem, jak się zabrać za ściąganie szponów, a miecz był zdecydowanie mało poręczny, dlatego po prostu odciąłem dwie przednie łapy. Jego krew śmierdziała błotem i torfem.
      Wracałem z przypiętą do paska sakwą z rudą, w lewej dłoni trzymałem łapy topielca, czując jak powoli wpadam w dobry humor. Bądź co bądź sprzedałem ziele nadzwyczaj szybko, więc może nawet Lares nie zwróci specjalnej uwagi na te brakujące pięćdziesiąt bryłek, mam swoją chatę, a na dodatek ktoś wyręczył mnie w robocie. Idąc, w pewnym momencie zacząłem nawet gwizdać.
      Tak się w to wkręciłem, że o mały włos bym nie zauważył czegoś, co leżało z tyłu jednej z chat. Coś wystawało. A raczej ktoś.
      Zajrzałem za chaty i zobaczyłem go. Leżał, oparty o ścianę; ręce i twarz całą miał w zaschniętej krwi. Włosy zmierzwione i powyrywane w kilku miejscach. Obok leżały dwa zęby. Oddychał płytko, coraz bardziej urywanie, a powietrze z głośnym świstem wydobywało się z jego ust. Patrzyłem, jak jego twarz wykrzywia się w skurczu. Kilka sekund później nie słyszałem już nic.
      Sprawdziłem puls dla pewności i podciągnąłem mu powieki. Żadnej reakcji.
      Rufus. Zbieracz, którego gnębił Lewus.
      Umarł na moich oczach.
      Wyprostowałem się i oddaliłem stamtąd jak najszybciej. Nie chciałem zostawiać jego ciała, czując, że należałby mu się pochówek. Byłem bowiem przekonany, że jeśli Lewus zobaczy, że przesadził, szybko pozbędzie się ciała w najszybszy sposób. Teraz priorytetem jednak było zadbanie, by nikt nie mógł mnie z nim powiązać.
      Mimo że nie byłem w żadnym stopniu związany z Rufusem, jednak rozmawiałem z nim i to wystarczyło, by teraz zapałać falą nienawiści do ryżowych sukinsynów.
      Do jasnej cholery, jak mogłem go nie zauważyć przechodząc tędy wcześniej?
      - Szybko wróciłeś – zaskrzeczał Homer, gdy tylko mnie zobaczył. - Duża była ta bestia, ale stary Homer wie co zrobić z jej łapkami, oj wie. Pewnie...
      - Gdzie nocuje Lewus? - zapytałem ostro, rzucając mu łapy topielca pod nogi.
      - Że co?
      - Nasza umowa, stary Homerze, heh – zaskrzeczałem w jego stylu. - Masz szpony, teraz odpowiesz mi na pytania. Gdzie nocuje Lewus? To pierwsze z nich.
       Dużą satysfakcję sprawiło mi patrzenie, jak momentalnie traci pewność siebie. Najwidoczniej dostrzegł w mojej twarzy coś, co czułem, że pojawiło się przy ciele Rufusa. Zdał sobie sprawę, że jesteśmy tu sami, a gdy zawoła Jarvis i Najemnicy z pewnością nie przyszliby na czas by ocalić mu życie. W końcu był tylko aroganckim, tchórzliwym staruchem, wykorzystującym słabszych.
      - Śpi w magazynie, na polach ryżowych. Wszyscy tam śpią. Książę, Lewus, wszyscy.
      - Ilu ludzi podlega jemu i Księciu?
      - Sześciu.
      - Ostatnie pytanie. Czy Lares wie o waszym układzie i wykorzystywaniu zbieraczy?
      - Układzie? Jakim znowu...
      - Tym układzie, na podstawie którego ty pilnujesz by do obozu nie dochodziły skargi zbieraczy.
      Trafiłem w sedno. Homer wyraźnie się zdenerwował i najpewniej wkrótce przekaże Lewusowi i Księciu, o co wypytywałem.
      - Lares nic nie wie – powiedział twardym głosem, w którym nie było już śladu skrzeku. Nagle stał się bardziej rzeczowy i nie miałem wątpliwości, że mówi szczerze. - Ale pamiętaj, cwany sukinsynu, że jeśli choć słowo z twoich ust wyjdzie w obozie na ten temat, że jeśli tylko ktokolwiek zacznie węszyć w tej sprawie, coś pójdzie nie tak jak idzie codziennie od wielu lat... wtedy nie znajdziesz takiej nory, w której byś mógł się schować. A twoje ciało zjedzą ścierwojady.
      - Wierzę na słowo.
      Po prostu poszedłem sobie do obozu, zostawiając go na tamie. Dowiedziałem się, czego chciałem i sytuacja, jak mogłem się spodziewać nie była łatwa. Bo niby jak miałbym w takim wypadku poinformować Laresa? Nie, jestem zdany na siebie.
      No, może nie do końca...

                                                                     ***

      Nie mogłem nie zauważyć, że byłem nieustannie obserwowany. I to nie tylko przez Homera, ale również różnych Szkodników, czego byłem pewny, gdy po raz trzeci ta sama osoba trąciła mnie z bara dokładnie w tym samym miejscu i w taki sam sposób.
      Mimo wszystko postanowiłem zaryzykować i udać się do Laresa. Musiałem tylko znaleźć sposób by to zrobić, nie wzbudzając w nich paniki. W końcu nie mogłem nic powiedzieć Laresowi, ale jednocześnie musiałem oddać mu rudę. Problem w tym, że moja wizyta u niego mogłaby wywołać atak paniki wśród ludzi uwikłanych w pola ryżowe. A wtedy nieuchronnie czekałaby mnie śmierć.
      Miałem pewien pomysł, lecz do jego realizacji potrzebowałem nieco czasu. Gdy zapadł zmierzch starannie wybrałem z sakwy trzydzieści bryłek rudy – w sam raz, by zjeść kilka solidnych posiłków. Schowałem je do kieszeni, zaś z całą resztą udałem się poza obóz, nieopodal miejsca, w którym leżało ciało topielca. Musiałem bardzo uważać przy przechodzeniu obok chat zbieraczy, ale na szczęście nikt nie zwracał na mnie uwagi, a ludzi Księcia nie było w pobliżu. Nieco czasu zajęło mi wykopywanie dołka pod korzeniami rozłożystego dębu gołymi rękami, jednak udało mi się zakopać sakwę z rudą w taki sposób, by nie było widać żadnego śladu. Nim wróciłem musiałem zaczekać dłuższy czas, czając się w ciemnościach, gdyż kilku Szkodników robiło obchód po chatach. Najwidoczniej zajęli się już ciałem Rufusa i sprawdzali czy jego śmieć wywołała odpowiednią motywację u pozostałych. Zaczęło robić się zimno, gdy Szkodnicy odeszli. Wróciłem do obozu, szukając Wilka – powiedział mi przy pierwszej rozmowie, bym nie wahał się przychodzić do niego z pytaniami. A teraz potrzebowałem jego pomocy. Miałem tylko nadzieję, że nie poszedł jeszcze spać.
      Nie poszedł. Gdy dotarłem do stałego stanowiska Cronosa, którego teraz już nie było, dostrzegłem Wilka, stojącego samotnie przed swoją chatą. Nie chciałem tracić czasu na bieganie naokoło, więc po prostu wspiąłem się po wystających kamieniach dwa piętra do góry i znalazłem się niemal u jego stóp.
       - A ty tu co? - zapytał wesoło. - Ćwiczysz wspinaczkę?
      - Trzeba znaleźć sobie jakieś zajęcie, choćby dla zwykłego treningu – odparłem.
      - Zmotywowany z ciebie facet, co?
      - Jak najbardziej.
      - Najwidoczniej nie do końca, skoro jeszcze cię nie przyjęli – zauważył.
       - Tak w ogóle to ile zwykle trwa ten proces?
       - Proces? To zależy. Niewielu trafia do nas od razu, prawie wszyscy skazańcy idą najpierw do Starego Obozu. Wiadomo, jest tam najbliżej i jest dużo mniejsza szansa, że jakieś kudłate bydlę nie zje cię na śniadanie. Trafiają do nas dopiero potem, rozczarowani Starym Obozem, a to znaczy, że już jakiś czas w kolonii spędzili i co nieco potrafią. I od tego zależy, jak długo minie aż zostaną przyjęci. Jednym to zajmuje miesiąc, innym zaledwie parę dni.
       - Był ktoś, kogo przyjęliście od razu? Bez zdobywania kontaktów w obozie i tak dalej?
      Wilk zmarszczył brwi, zastanawiając się nad tym.
      - Nie wydaje mi się... chociaż może... Zdaje się, że był taki jeden, kilka lat temu. Nazywał się Quentin, jeśli dobrze pamiętam. Gość był niesamowity. Nie wiem za co trafił do Kolonii, ale spuścił solidny wpierdol Bullitowi i tym, którzy byli na placu wymian, żeby go ochrzcić. Co ja gadam, widziałeś przecież Bullita. Widziałeś te blizny na jego twarzy. To właśnie po tamtym wydarzeniu. Facet w pojedynkę spuścił im takie manto, po czym zabrał im wszystko co wartościowe i przyszedł do naszego obozu, jak gdyby nigdy nic. Lares jest dość wymagający, ale tym co go przekonuje najbardziej jest dokładnie to co zrobił Quentin i od razu przyjął go na Szkodnika.
       - Co się z nim teraz dzieje? - zapytałem szczerze zaciekawiony. Naprawdę chciałem zobaczyć faceta, który tak upokorzył Bullita.
       Wilk jedynie wzruszył ramionami.
      - Tego nie wiem. Dobry rok temu zniknął z dnia na dzień, razem z kilkoma innymi. Chodzą plotki, że skrzyknęli więcej ludzi i teraz zasadzają się na transporty w pobliżu placu wymian. Laresa mocno to wkurzyło, ale nie może z tym nic zrobić.
       - I od tamtego czasu nikt o nim nie słyszał?
       - Nikt nic nie wie na pewno. Ale na twoim miejscu nie martwiłbym się Quentinem. To była wyjątkowa sytuacja. Ty póki co ćwiczysz wspinaczkę, nie walkę – uśmiechnął się ironicznie. - Ale to w końcu też jakaś umiejętność. Poznałeś już Bustera? Pracował kiedyś w cyrku, jak dobrze z nim pogadasz to być może nauczy cię kilku sztuczek, przydatnych podczas wysiłku fizycznego. Wiem, że kiedyś ludzie płacili mu za naukę kontrolowania oddechu. Jest w tym dobry.
       - Dzięki, z pewnością z nim pogadam. Jednak póki co mam pewną sprawę do ciebie. Wiesz, u kogo można dostać coś do jedzenia? Nie licząc Silasa.
      - Problemy w karczmie? - uniósł brwi.
      - Tak jakby.
      - No cóż, zdarza się.
      - No to wiesz u kogo?
      - U mnie chociażby. Co chciałbyś dostać?
      - Bez znaczenia. Byle tanio.
      Wilk z uśmiechem odwrócił się i machnął na mnie bym wszedł z nim do chaty.
      - Tego się akurat domyśliłem. Zobaczmy, co my tu mamy...
      Podszedł do skrzyni stojącej przy łóżku i począł wyciągać z niej różne pakunki. Ja byłem zajęty podziwianiem wnętrza jego chaty.
      Nie była wielka, jak zresztą wszystkie inne, a niemal całą jej przestrzeń zajmowało łóżko z siennikiem, spory stół i trzy solidne kufry. Jednak nie to wywarło na mnie wrażenie. Prawdziwym sercem tej chaty były ściany.
       Wilk widocznie nie zyskał pseudonimu bez powodu. Do ścian i sufitu poprzybijane były skóry, kły, szpony wilka, nad łóżkiem górował gruby róg, mający nieco ponad łokieć długości. Pozostałą przestrzeń zajmowały najróżniejsze cześć pozszywanych ubrań, oraz spora kolekcja łuków.
      - Zajmujesz się szyciem? - zapytałem, wskazując na ubrania.
      - Nie do końca. Jestem płatnerzem, a z części starych ubrań projektuję nowe modele zbroi, dobieram materiały i tak dalej. Te tu są już dość stare, dawno nie miałem żadnego pomysłu na ich udoskonalenie.
      - Więc te pancerze, które nosicie wy, Szkodniki, są twoim dziełem? Wszystkie?
      - Pewnie. One, a także zbroje Najemników, choć tamtych akurat nie zaprojektowałem, tylko zmodyfikowałem. Gdy trafiłem za Barierę, mieli takie zlepki skóry z metalem, które szybko się rozpadały. Udało mi się z tego zrobić po pewnym czasie porządną zbroję, nawet Lee taką nosi.
      - A ten róg? Pierwszy raz taki widzę. I ta skóra... Wilk musiał być ogromny.
      - Ha, oczywiście! - zaśmiał się. - To róg cieniostwora. Upolowałem go na swoim ostatnim polowaniu, zanim pancerze zajęły cały mój czas. Ech, poszedłbym na polowanie... takie kilkudniowe... Jak wtedy, gdy upolowałem tego warga. - Wskazał na wilczą skórę. - Znalazłem grupę trzech takich bestyjek. Nie było łatwo. Ale za to pięknie prezentuje się na ścianie. To co, chleb i solone mięso może być? Dorzucę ci jeszcze jabłko, zostało mi z wczoraj, tylko lekko obite.
      Z całą pewnością był człowiekiem wielu talentów. Przez chwilę było mi głupio, ale szybko się otrząsnąłem i zapłaciłem mu pięć bryłek za jedzenie i pożegnaliśmy się. Wilk to naprawdę był ktoś.
      Gdy byłem już po posiłku, siedząc na własnym łóżku, zastanawiając się nad tym co przyjdzie mi zrobić jutro, nie mogłem powstrzymać drżenia rąk. Wiele ryzykowałem. Ale to była konieczność. Musiałem być jak Quentin. A być może wtedy i mi uda się dołożyć nieco blizn do kolekcji Bullita.
      Na śniadania został mi mały kawałek mięsa i przylepka od chleba. Nie było tak źle. Nawet biorąc pod uwagę, że pół jabłka musiałem wyrzucić, bo było mocno robaczywe.

                                                                          ***

       - No nie mogę uwierzyć, kogo my tu mamy! Wprost nie mogę uwierzyć.
      Było niedługo po świcie. Ledwie zbliżyłem się, zostałem otoczony przez Szkodników. Moja ręka odruchowo pomknęła do rękojeści miecza. Całe szczęście, ze zostawiłem go w chacie.
      - Toż to nasz niech-inni-pracują-za-mnie kolega? - zadrwił ponownie Lewus.
      Dostałem pięścią w brzuch z taką siłą, że upadłem na kolana. Ktoś chwycił mnie za włosy, odginając moją głowę do tyłu.
      - Dostaniesz solidnego kopa za każdy dzień kiedy nie raczyłeś przytaszczyć tu swojego leniwego dupska -szepnął mi w ucho. - I kilka gratis.
      Oberwałem po plecach, nogach i żebrach. Ze wszystkich sił starałem się nie jęknąć. Nie udało mi się to.
      - Będziesz tu przychodził codziennie, godzinę przed pozostałymi – oznajmił. - Do momentu aż nie odrobisz tych dni. Z małą nawiązką. Akurat mamy małe ubytki wśród zbieraczy. Wypełnisz je podwójnie. Do roboty!
       Dostałem jeszcze jednego kopniaka, gdy próbowałem złapać oddech i poleciałem na twarz. Bez słowa odszedłem w stronę innych zbieraczy, którzy udawali, że nic nie widzą.
      Ze zdumieniem stwierdziłem, że Bullit ma konkurenta.
      Robiłem swoje przez większość dnia, zbierając ryż do kosza i co jakiś czas opróżniając go w chacie. Przez cały ten czas byłem obserwowany przez Ryżowego Księcia i ludzi Lewusa. Dopiero grubo po południu zajęli się swoimi sprawami an tyle, bym mógł nieco zwolnić tempo – to znaczy grą w kości i chlaniem przy ognisku.
      Wykorzystałem to, miarowo przesuwając się ze swoimi zbiorami w stronę tamy. Jak zwykle tamten rejon zajmowany był przez Horacego. Być może wybierał je ze względu na to, że jest ono najmniej na widoku z całego pola, a być może z innych powodów.
      - Więc znowu tu jesteś – powiedział ze smutkiem, prostując się, gdy tylko znalazłem się dość blisko. - Nieźle cię załatwili.
      - Oberwałem po twarzy nie bez powodu.
      Uniósł brwi. Ja upewniłem się, czy nikt na nas nie patrzy.
      - Chcę przeciwstawić się Ryżowemu Księciu. Potrzebuję twojej pomocy.
      Nie zbył mnie od razu, co znaczyło, że może coś z tego być.
      - I?
      - To odpowiedź na twoje pytanie.
      - Chcesz, żebym cię nauczył mocniej uderzać? I myślisz, że przez to uda ci się to co planujesz?
      - Ani Lares, ani Lee nie wiedzą o tym, jak jesteście traktowani. Homer dba o to, by pozostało tajemnicą. Lewus i reszta, łącznie z Księciem nocują tu, w magazynie. Wystarczy zrobić mały bunt, żeby zwrócić uwagę w obozie, a będzie pozamiatane.
      - Czyżby? A dlaczego sam nie powiedziałeś o tym w obozie?
      - Homer mnie wyczuł. Zabiją mnie, jeśli to zrobię.
      - I do tego potrzebna ci większa siła?
      - Tak – powiedziałem krótko, patrząc mu z powagą w oczy. - Bo wezmę Księcia na siebie.
      Horacy długo nie odpowiadał. Obserwował mnie swoim przenikliwym spojrzeniem, jakby mnie na nowo oceniał.
      - Przemyślałeś to?
      - Wystarczająco.
      - Porozmawiamy o tym później. Lewus patrzy.
      Reszta dnia upłynęła mozolnie. Pod koniec byłem już mocno zmęczony, bolały mnie plecy, a pot lał się z czoła. Gdy w końcu pozwolono nam wracać, Lewus nie omieszkał rzucić w moją stronę złośliwej uwagi.
      - Jutro godzinę wcześniej młokosie! Będę na ciebie czekał!
      Mijając patrol Najemników zauważyłem dziwne spojrzenie, jakim obdarzył mnie Jarvis. Być może uważał, że zaczęcie od zbieracza nie jest zbyt dobrym początkiem drogi ku zostaniu Najemnikiem, jak mi to radził. Miałem jednak nadzieję, że udowodnię mu, że się myli.
      W chacie do której mnie przydzielono było nas dziesięciu. Był wśród nich Horacy i Pock. Musieliśmy ścisnąć się na drewnianej podłodze, przykryci jedynie dwoma kocami. Niedługo przed zmierzchem przyniesiono nam po misce ryżu i bukłaku z wodą, zrobionym z podwiązanego jelita. Miałem nadzieję, że zwierzęcia.
      Zbieracze zjedli szybko, po czym po kolei zaczęli kłaść się spać. Skorzystałem z okazji, ze nie było już żadnego Szkodnika w okolicy i zapytałem:
      - Wie ktoś z was, gdzie jest Rufus? Nie widziałem go dziś na polu.
      Jakbym zapytał w eter. Nikt nawet nie podniósł głowy.
      - No bez przesady – nie odpuszczałem – tu nikt was nie słyszy. Musieliście coś widzieć, był jednym z was! Wyrwał się stąd? Uciekł? No bez przesady, to był was towarzysz! Pierdoleni tchórze! - krzyknąłem w końcu, chcąc wywołać jakąkolwiek reakcję.
      Udało się. Jeden z nich, leżący mniej więcej pośrodku, młody chłopak ze sterczącą blond czupryną odwrócił się w moim kierunku.
      - Nie było tu nikogo o takim imieniu.
      Już chciałem coś odpowiedzieć, gdy poczułem dłoń na ramieniu. Bardzo dużą dłoń. To Horacy. Dał mi znak, byśmy wyszli na zewnątrz.
      Było już dość chłodno. Resztki ogniska dopalały się w tym miejscu co zwykle, blisko wody, zaś przed drugą chatą został już tylko jeden zbieracz – Pock. Gdy nas zobaczył, machnął nam ręką uprzejmie, po czym zniknął wchodząc do środka. W pobliżu już nie było nikogo.
      - Siadaj – powiedział Horacy.
      Usiedliśmy naprzeciw siebie, by każdy mógł obserwować jedną stronę, czy aby w zasięgu wzroku nie pojawił się nikt postronny.
      - Czemu nikt z was nie ucieknie? - nie wytrzymałem. - Jest was tu tak dużo, a Szkodnicy nie pilnują was nocą. Dlaczego nikt nie pokusi się, by po prostu stąd odejść?
      - I gdzie oni by poszli, jak sądzisz? - spytał szeptem Horacy. - Większość z nas jest tu, bo w Starym Obozie miała problemy. Poza tym ucieczka prędzej czy później wiązałaby się z ryzykiem walki z jakimś dzikim zwierzęciem, a nikt tu nie potrafi walczyć. Pozostaje ten obóz. Obóz, w którym długie łapy Księcia i Lewusa sięgną cię w kilka chwil.
      - Pomaga im w tym Homer – wypaliłem, ściszając głos. - To on dba, by pola ryżowe miały odpowiednią opinię.
      - Homer? Ten od tamy? - uniósł brwi Horacy. - I co z tego? To tylko świadczy o tym, że ci ludzie są uwięzieni w sposób podwójny. Nie mam na myśli Bariery, ale ich własne głowy. Nie mają murów, które mogliby bezpośrednio przeskoczyć, więc nie mają też dokąd uciec.
      - Ale to nie może tak długo trwać...
      - Trwa. Już dobre kilka lat. I nic się nie zmienia.
      - Ale ty wierzysz, że to jest możliwe. Inaczej byś ze mną nie rozmawiał.
      Horacy nie odpowiedział. Milczał przez dobre kilka minut, po czym spojrzał mi w oczy, a w spojrzeniu tym był tylko smutek.
      - Ten chłopak, który ci odpowiedział, gdy spytałeś o Rufusa. Mówimy na niego Albino, przez to że ma czerwone oczy. To jego przyjaciel, jeszcze z czasów przed zrzuceniem. Czy ty naprawdę myślisz, że ktoś by ci odpowiedział?
      Zrobiło mi się nieco głupio, ale nie zamierzałem odpuszczać. Spodziewałem się takiej odpowiedzi.
      - To nic nie znaczy. Wiem, że są zastraszani, ale nie sądziłem, że aż do tego stopnia. Jednak ty jesteś inny. Naprawdę nie przeszkadza ci to co widzisz?
      Horacy spoważniał jeszcze bardziej, choć chwilę temu sądziłem, że jest to niemożliwe.
      - Powiem ci, jak zginął Rufus. Ostatnio pracował dość intensywnie, bo Lewus i reszt znów wzięli go za cel i przyglądali się mu. Dwa dni temu coś strzeliło mu w plecach. Następnego ranka nie był w stanie sam podnieść się z łóżka. Prosił mnie bym mu pomógł, ale i to nic nie dało. Nie był w stanie chodzić przez ból pleców. Zostawiłem go, choć błagał mnie bym tego nie robił. Miał łzy w oczach Reszty chyba nie muszę ci opowiadać.
      - Nie musisz. Rozumiem to.
      - I dalej podtrzymujesz swoje zdanie?
      - Zdecydowanie.
      - W takim razie powiedz mi jaki masz plan.
      Opowiedziałem mu. Tak jak się spodziewałem, natychmiast zwrócił uwagę na największy defekt mojego planu, już na samym początku.
      - Liczyłem, że ty mi w tym pomożesz – westchnąłem.
      - Prawdę mówiąc być może mi się to uda.
      - Naprawdę?
      Zamyślił się, ale kiedy zaczął mówić, w jego głosie usłyszałem pewność.
      - Raz na jakiś czas Książę i reszta biorą kilku z nas, żeby przetransportować worki z ryżem do karczmy Silasa. Nie jest to daleko, ale solidnie pod górę, więc oczywiście potrzebują nas. Moglibyśmy to wykorzystać, żeby nie wzbudzić podejrzeń u Najemników.
      - Tak sobie myślę... A jeśli by nie powiedzieć o tym Najemnikom przy bramie? Dziś, teraz?
      - Myślisz, ze by ci uwierzyli? Książę i Homer zakładali ten obóz, razem z Lee, Laresem i paroma innymi. Jesteś aż tak naiwny, by myśleć, że ci uwierzą?
      - Nie - westchnąłem. - Tak tylko sobie pomyślałem.
      Ustaliliśmy pozostałe szczegóły i wspólnie doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie nie mówić nic pozostałym zbieraczom. Ich strach mógłby wszystko zaprzepaścić.
      - W porządku – powiedział Horacy, przeciągając się. - Będziemy musieli zaczekać kilka godzin, aż tamci usną. Możemy jakoś wykorzystać ten czas. Wstań.
      - Uderz – powiedział, wyciągając otwartą dłoń na wysokości piersi.
       Uderzyłem prawym prostym najmocniej jak potrafiłem. Dłoń Horacego cofnęła się zaledwie odrobinę.
      - Jeszcze raz. - Zrobiłem to, w bardzo podobny sposób, więc dodał: - Serią.
      Żaden z ciosów jakie wyprowadziłem nie zadowolił go. Spojrzałem na swoje ramię.
      - Twoje mięśnie nie mają tu nic do rzeczy – powiedział, jakby odczytując moje myśli. - Budowę masz na ten stan odpowiednią, a mimo tego nie potrafisz porządnie uderzyć. Problem leży gdzieś indziej.
      - Gdzie?
      - Po pierwsze, nie możesz widzieć celu. Jeśli skupisz się na nim, odruchowo będziesz starał się zatrzymać rękę, w ostatniej chwili, z obawy przed bólem. To naturalna reakcja. Musisz uderzać tak, jakbyś bił w powietrze, cel ma znaleźć się gdzieś po drodze, ale nie możesz się na nim skupiać.
      Kiwnąłem głową, gotów do ponownego uderzenia, ale on pokręcił głową.
      - Po drugie, bijesz jedynie ręką. Musisz dostosować skręt bioder, wtedy uderzenie będzie znacznie mocniejsze. Wymaga to nieco treningu, ale szybko to załapiesz. Przy takich ciosach liczy się siła dynamiczna, a więc treningi muszą uwzględniać nagłe, lecz krótkotrwałe napięcia mięśni. Teraz spróbuj w ten sposób.
      Przez dłuższy czas uderzałem w jego dłoń, próbując wykorzystać rady, który nieustanie mi dawał. Horacy miał niezwykle twardą rękę, a do tego naprawdę był potwornie silny. Mi po kilkunastu minutach odpadała już ręka, a on nadal ani drgnął. Czułem to przy każdym uderzeniu.
      - Wystarczy – powiedział w końcu. - Jest lepiej, choć nieznacznie. Grunt, że znasz zasady.
       Odetchnąłem. Prawa ręka mocno mi ścierpła, toteż pomachałem nią w śmieszny sposób.
      - Zdaje się, że już czas – westchnął, a ja mu przytaknąłem. - Obudź resztę. I jeszcze jedno.
      - Tak?
      Horacy spojrzał na mnie, po czym na moją dłoń, z pościeranymi kłykciami.
      - Księciem ja się zajmę.
      Ukryłem zaskoczenie, choć zapewne niespecjalnie mi się to udało. Wszedłem do naszej chaty, Horacy udał się do sąsiedniej. A więc już czas.
      - Wstawać! – krzyknąłem.
      Zaczęły rozlegać się tłumione pomruki i stęknięcia, dlatego ponowiłem krzyk.
      - Wstawać, Lewus kazał nam zabrać worki z ryżem do Silasa! Ruszać się, bo zaraz sam tu będzie!
      To podziałało o wiele bardziej. Wszyscy w kilka chwil byli gotowi do wymarszu, choć chyba każdy był niekontaktowy. Albino zmierzył mnie nienawistnym spojrzeniem, ale zignorowałem to.
      Sam się zdziwiłem, jak łatwo przyszło mi nimi dyrygować. Razem z Horacym pokierowaliśmy niemal dwudziestkę mocno zaspanych zbieraczy z powrotem na pola ryżowe. Jak się spodziewaliśmy, Najemnicy, wśród których nie było Jarvisa, za to był Wielki Najemnik, którego widziałem za pierwszym razem. I on właśnie przemówił.
      - A dokąd to o tej porze?
      - Do magazynu – odpowiedział Horacy. Umówiliśmy się, ze to on będzie mówił. - Książę chce przenieść worki z ryżem.
      - O tej godzinie? Czemu akurat w nocy? - zapytał podejrzliwie. - I dlaczego jest was aż tylu?
      Horacy przyjął ze spokojem jego spojrzenie, unosząc zadziornie głowę.
      - Sam go o to zapytaj.
      Wielki Najemnik uniósł brwi, ale odsunął się na bok i pozwolił nam przejść. Szło łatwiej niż myślałem.
    Gdy byliśmy już niemal na polach ryżowych, poza zasięgiem słuchu Najemników, Horacy kazał zbieraczom się zatrzymać.
      - Oszukaliśmy was – powiedział cicho. Zbieracze popatrzyli na niego z przerażeniem. Byli jak owce, odłączone od stada, czekające na polecenia, nie wiedzące co ze sobą zrobić. - Nie ma żadnych worków. Zamierzamy solidnie skopać dupę tym sukinsynom i przy okazji nieco rozpieprzyć magazyn. Zachowujcie się cicho, jak mysz pod miotłą, inaczej wszyscy bez wyjątku będziemy martwi.
      - Jeśli ktoś chce – dodałem, wychodząc na przód – niech ucieka. Droga wolna. Jutro już nic nie będzie takie samo.
      Nie patrząc na nich ruszyłem w stronę magazynu, stawiając ostrożnie stopy. Dobra nasza, ognisko było dogaszone, najprawdopodobniej stali. Gdy się odwróciłem, ucieszyłem się, widząc tuż za moimi plecami Horacego i Pocka. Pozostali zbieracze wciąż stali tam, gdzie ich zostawiliśmy, niczym bezmyślna masa, To było przykre, nie ukrywam, ze na nich liczyliśmy.
      Przystanąłem przy bocznym wejściu do magazynu. Horacy poszedł dalej, zamierzając wejść od frontu. Starając się kontrolować swój oddech wślizgnąłem się do środka.
      Minęło kilka chwil, nim moje oczy przywykły do ciemności. Wtedy ujrzałem sienniki rozłożone przy ścianie, na których leżało kilku mężczyzn. Podszedłem do najbliższego, przypominając sobie, co mówił mi Horacy i silnym ciosie ogłuszającym.
      Rozejrzałem się za jakąś bronią, jednak te sukinsyny nawet z nią spały. Było potwornie cicho. Broni znaleźć nie mogłem, więc zostało mi tylko jedno.
       Podszedłem do najbliższego z nich, i sięgnąłem po guzowatą maczugę, którą położył przy głowie. Krok po kroku zabierałem tę broń, którą byłem w stanie zabrać. Od momentu rozmowy z Horacym nie chciałem ich zabijać, to by było zbyt proste. Zamierzałem ich zdekonspirować, w taki sposób, by nikt nie mógł ich już zastąpić. Problem w tym, że w ciemności nie mogłem znaleźć żadnej liny, a Horacy zapewniał mnie, że nie będzie to trudne. Każda sekunda zwłoki zwiększała szansę, że się obudzą. Musiałem działać szybko.
       Udało mi się zabrać maczugi i dwa sztylety od dwóch Szkodników. Trzymając je w rękach wyszedłem na zewnątrz. Niemało się zdziwiłem, gdy przed moimi oczami pojawili się wszyscy zbieracze, jakby w oczekiwaniu na sygnał. Widziałem ogień płonący w ich oczach.
      Natychmiast doskoczyło do mnie trzech i zabrali mi to co miałem w rękach. Zaczęły rozchodzić się pełne napięcia szepty i już byłem pewien, że nie unikniemy jatki, kiedy coś silnie pociągnęło mnie do tyłu a na swoich plecach poczułem ostrze sztyletu.
      - Naprawdę myślałeś, że nikt nie trzyma warty, idioto? - szepnął mu do ucha Szkodnik; jego oddech śmierdział czosnkiem.
      Czwórka jego kompanów z Lewusem na czele wyszła z magazynu za moimi plecami. Każdy z nich miał w rękach broń i w przeciwieństwie do trójki zbieraczy, z których dwóch miało maczugę a jeden dwa krótkie sztylety, zdecydowanie potrafili walczyć.
      - Dobra, zdradzieckie psy. Wypierdalać do siebie! - wrzasnął Lewus. - A jutro się policzymy, o tak. A co do ciebie tu – zwrócił się do mnie – jesteś większym idiotą niż myślałem. Co ty chciałeś osiągnąć, pozbawiając nas broni? Przecież to jest magazyn kretynie, jej mamy tu pod dostatkiem.
      Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy zbieracze, jakby nagle dostali zastrzyku odwagi, rzucili się z gołymi pięściami na Szkodników, którzy zdecydowanie nie tego się spodziewali. Błysnął metal, ktoś krzyknął, poleciała krew. Skorzystałem z okazji, by wyrwać się trzymającemu mnie Szkodnikowi, a moim oczom ukazała się jatka.
      Jeden z ludzi Lewusa leżał na ziemi, miał sztylet w brzuchu i jęczał wniebogłosy. Kilku zbieraczy leżało nieopodal, ich klatki piersiowe zamieniły się w krwawą masę. I w tym momencie wszyscy nagle zamarli. Zupełnie jakby zatrzymał się czas.
      Rozległo się ciche, lecz donośne, gardłowe warczenie. Chwilę później kolejne.
      Cholera. Nie zdążyliśmy zaryglować magazynu. A to oznacza, że...
      Było już za późno. Przez główne wejście do magazynu, w którym zwykle lubił stawać Książę, wybiegła bestia na czterech łapach. Miała chude cielsko i długą szyję z małym łbem. Nieustannie węszyła intensywnie. Nie była zbyt wielka, ale za to potwornie szybka. Jedno chapnięcie zębami i jeden ze zbieraczy był martwy. Cios łapą, a głowa jednego z ludzi Lewusa poszybowała kilka metrów dalej.
      Rozległy się krzyki, wszyscy zaczęli panicznie uciekać. Nie potrafiłem już rozróżnić, kto był oprawcą, kto prześladowanym, w obliczu wściekłej bestii wszystko to przestało mieć znaczenie.
      I właśnie wtedy pojawił się Wielki Najemnik wraz z towarzyszem.
      - Ja pierdolę, ogar! - krzyknął ten drugi.
      - Jest młody, Fel! Na niego!
      Wtedy właśnie kilka rzeczy wydarzyło się naraz. Usłyszałem ruch za plecami, odwróciłem się błyskawicznie. Za moimi plecami stał Ryżowy Książę we własnej osobie, a nad głową unosił swoją przypominającą berło broń. Nie miałem żadnych szans na uniknięcie ciosu, w jego oczach dostrzegłem po raz pierwszy konkretne emocje – palącą nienawiść. W ostatniej chwili zza jego pleców wynurzyło się potężne ramię, odciągając go do tyłu. Jęknął i wypuścił broń.
      - Nie zabijesz już nikogo więcej – powiedział Horacy. - Spójrz, jak twój pupil się bawi, chcesz do niego dołączyć?
      Walka z ogarem nie trwała długo. Kilka uderzeń toporem i był martwy. Wielki Najemnik rozejrzał się wściekle, wszyscy zamarli.
      - Kto do kurwy nędzy odpowiada za ten bałagan?! - zagrzmiał.
      - Ja – rozległ się głos od strony ścieżki.
      Ku pobojowisko i kilkunastu skrajnie zdezorientowanych, uwalanych krwią ludzi kroczył nie kto inny jak Strażnik Rudy, Mag Wody Cronos.