Rozdział 6
– Komu trochę ziela? (cz. 1/2)
Przystanąłem
na chwilę i zrzuciłem torbę na ziemię, żeby móc rozetrzeć
ramię. Wprawdzie była pusta, jednak jej rzemienny pasek
niemiłosiernie mnie drażnił swoją szorstkością. Zostawiłem ją
i podszedłem do rzeczki, aby obmyć twarz. Byłem już zmęczony i
może nieco znudzony.
Umyłem
twarz, spłukując kurz i pot, a po chwili namysłu jeszcze ramiona,
otarte przez ten cholerny pasek. Cały czas byłem obserwowany przez
wykidajłę stojącego przed karczmą. Kiedy próbowałem tam wejść,
podając się za Kreta, ten z miejsca powiedział, że na niego nie
wyglądam i żebym lepiej stad spieprzał. Teraz zapewne myśli, że
szukam innego sposobu by dostać się do karczmy.
Poniekąd
ma rację
Torba była
prezentem od Laresa, w nagrodę za pomoc w załatwieniu sprawy z
Kopalnią. Może nie wypadłem tam najlepiej, ale najwyraźniej był
ze mnie zadowolony, bo w ramach ukazania zaufania dał mi kolejne
zadanie.
- W obozie
jest facet z Sekty, niejaki Baal Kagan. Wysłali go tu, żeby
rozprowadzał bagienne ziele. Ma przy sobie towar warty około
czterystu bryłek rudy. Chcę, żebyś zdobył dla mnie ten towar.
- Mam
okraść Baala? - zapytałem.
- Jak to
zrobisz to już twoja sprawa. Nie chcę by moi ludzie faszerowali się
tym gównem, po tym stają się jeszcze bardziej leniwi niż
zwykle... a to już coś. I chcę mieć tę rudę. To twoja szansa by
się wykazać.
Spojrzałem
na niego poważnie. Jeśli mnie testował nawet w tej chwili, nie
miałem zamiaru okazywać słabości.
- Nie
gwarantuję, że uda mi się to zrobić – powiedziałem szczerze.
Lares wziął
kolejny łyk wina i odprawił mnie gestem. Gdy już się odwróciłem
rzucił jeszcze władczym tonem:
- Przy
okazji spróbuj zrobić coś pożytecznego w obozie. Chcę, żeby
ludzie cię znali i ty też tego chcesz.
Kolejne
zadania, kolejne starania o uznanie. Oczywiście, zdawałem sobie
sprawę, ze czeka mnie jeszcze długa droga i nie można ot tak
wyrobić sobie pozycji w Kolonii, jednak po akcji z Linem, zaczynałem
mieć tego dość.
Wstałem i
spojrzałem na zachodzące słońce. Po rozmowie z Laresem, która
miała miejsce rano niemal natychmiast udałem się do Baal Kagana.
Widziałem go już wcześniej, całe dnie spędzał w jednym
miejscu, w pobliżu wyjścia z jaskini, blisko chaty Laresa, paląc
ziele i sprzedając je rozochoconym klientom. Zaczęcie od rozmowy z
kimś, kogo miałem zamiar okraść wydawało mi się najlepszym
początkiem, choć nie czułem się przy tym zbyt swobodnie.
Baal Kagan
miał wygoloną głowę, jak wszyscy członkowie Sekty oraz
przekrwione białka od wypalonego zielska, również jak wszyscy
członkowie Sekty. I oczywiście nosił tę śmieszną szatę,
przypominającą spódnicę.
- Jesteś z
Sekty, prawda? - zapytałem, nie bardzo wiedząc jak zacząć
rozmowę.
- Jesteśmy
Bractwem Śniącego, młody człowieku. Niech Śniący rozjaśni ci
wzrok i oczyści twoje myśli. Jestem Baal Kagan.
- Dlaczego
nie jesteś wśród swoich? - zapytałem. - To znaczy, jesteś tu
jedynym członkiem Bractwa...
- Mylisz
się, jest tu też Baal Isidro, mój towarzysz. Jesteś nowy w
Kolonii, prawda? Tak myślałem. My, Bractwo, rozprowadzamy bagienne
ziele w innych obozach. Aby nakierować umysły niewiernych na
zbawienną moc Śniącego.
- Więc
rekrutujecie ludzi do waszego obozu?
- To
prostacka myśl. My pokazujemy im drogę do wybawienia – żachnął
się Baal Kagan. - Niestety ci barbarzyńcy mają gdzieś swoją
duchowość – westchnął. - Także głównie pozyskujemy fundusze
dla Bractwa, sprzedając ziele.
Dużo
wysiłku kosztowało mnie zachowanie powagi.
- Co
takiego jest w tym zielu, że wszyscy wokół pragną je dostać? -
zapytałem, szczerze zaciekawiony.
- Oooch,
bagienne ziele pozwala uspokoić umysł, oderwać go od doczesności
i otworzyć na wszechwiedzę i mądrość Śniącego! Stan po
wypaleniu...
- Rozumiem
– przerwałem bezceremonialnie, zanim się rozkręcił. - A kim
takim jest Baal Isidro? Nigdy go tu nie widziałem
Kagan
natychmiast zszedł na ziemię, a w jego oczach pojawił się chłód.
- Ziele
pali tyle osób, że ledwo nadążamy z dostawami, a Baal Isidro całe
dnie przesiaduje w karczmie na jeziorze i zamienia swoje ziele na
ryżówkę. Obawiam się, że uzależnił się od alkoholu...
- Może
mógłbym ci w tym pomóc? - zapytałem, dostrzegając w tym swoją
szansę. - Sprawić, że Isidro wróci do pracy?
Baal Kagan
machnął lekceważąco ręką.
- Nie
trzeba. Wysłałem już wiadomość do Cor Kaloma, on się tym
zajmie.
Cor Kalom.
To jego przepis chciał Dexter. Wygląda na to, ze naprawdę facet
jest szychą.
- Jednak –
dodał, a oczy mu nieco rozbłysły – możesz mi w czymś pomóc,
jeśli szukasz pracy.
- Pewnie –
zgodziłem się natychmiast. - O co chodzi?
- W tym
obozie jeszcze znaczna część osób nie miała okazji spróbować
mojego ziela. Dam ci kilka porcji, które rozdasz w obozie,
wspominając, że w każdej chwili mogą wpaść do mnie po więcej.
- Mówiłeś,
że i tak nie nadążasz z dostawami – uniosłem brwi.
- Problem
Baala Isidro wkrótce zostanie rozwiązany.
- Rozumiem,
interes musi się kręcić.
Wyraźnie
się oburzył i uniósł dumnie brodę.
- Wszystko
robimy wyłącznie dla dobra naszego Bractwa, a także
nieuświadomionych ludzi, jak ty. Robimy to, by zbawić wasze dusze!
- W
porządku, nie unoś się. Co będę miał, gdy rozniosę te twoje
prezenty?
- To już
zależy od ciebie. Mogę dać ci kilka zwojów z zaklęciami
Śniącego, a wiedz, ze to zupełnie niezwykły rodzaj magi, lub też
poprzeć w Bractwie – oczywiście jeśli zechcesz do nas dołączyć.
Moje poparcie otworzy ci wiele dróg; znam dobrze Cor Kaloma i Baal
Tyona, którzy są bardzo blisko samego Y'Beriona, naszego Jaśnie
Oświeconego Przywódcy.
A to
ciekawe. Być może udałoby się dzięki temu zdobyć przepis
Dextera. Uśmiechnąłem się do siebie.
-
Ewentualnie mogę wynagrodzić cię rudą. Tak po prostu. Sto bryłek
wydaje się być dobrą ceną?
- Może
lepiej porozmawiamy o tym jak skończę – powiedziałem. Prawdę
mówiąc ruda by mi się najbardziej przydała, nieco żałowałem,
że zostawiłem te kilkanaście bryłek i kilka innych rzeczy w
swojej chacie. Tu nie miałem ani noclegu ani rudy. Byłem skazany na
łaskę innych, dlatego miałem czas tylko do wieczora, by jakoś
sobie z tym poradzić.
Teraz
minęło już dobre kilka godzin, a ja nadal miałem prawie połowę
skrętów. Łaziłem po obozie jak głupi, próbując najpierw
zagadać do osób, które już znałem. Jarvis i jego kolega wzięli
ode mnie po jednym – co najlepsze od razu dali mi po dziesięć
bryłek rudy, a słowem nie wspomniałem o zapłacie. Kolejne trzy
oddałem Szkodnikom stojącym w grupce niedaleko chaty Laresa.
Pozostali wyraźnie mnie zbywali samym wzrokiem. Zapewne wiedzieli iż
Laresowi nie podoba się palenie ziela i woleli uniknąć tego
publicznie. Mi to jednak nie ułatwiło roboty. Dziwna sytuacja
przydarzyła mi się chwilę później, gdy szedłem po najwyższym
piętrze, wzdłuż rzędu chat, zatrzymał mnie ciemnoskóry
Szkodnik, o bardzo niedbałym zaroście.
- Hej młody
– syknął do mnie, wyglądając zza swojej chaty. - Podejdź tu na
chwilę. Sprzedajesz ziele? - zapytał, gdy podszedłem. Widocznie
starał się, by nie było go widać z zewnątrz. - Kagan jest
obserwowany, a Lee i Lares są przeciwni handlowi zielem. Daj mi
skręta. - Wcisnął mi w ręce dziesięć bryłek i z błogim
uśmiechem powąchał to co mu podałem. - Tęskniłem za tobą,
kolego – zwrócił się czule do skręta. - Dzięki młody. Mówią
na mnie Klin i jeśli miałbyś chęć pomyszkowania nieco w Starym
Obozie, zgłoś się, a dam Ci takie wytrychy, że żaden zamek ci
się nie sprzeciwi. Odwdzięczę ci się radą. Widzisz tamtego
gościa? Piętro niżej, kręci się niedaleko Cronosa. To Butch. Nie
zbliżaj się do niego, ma niepohamowany nawyk napadania nowych.
Po tych
słowach zamknął mi przed nosem drzwi do chaty. Butch był
osiłkiem, jego ręka była grubsza niż moje udo. Zdecydowanie
wolałbym nie mieć z nim do czynienia.
Obszedłem
cały obóz, poznając przy tym Bustera i Rolo – dwóch Szkodników
z bardzo nieskrępowanym poczuciem humoru, którzy – chyba nawet
szczerze – życzyli mi powodzenia i doradzili by zakręcić się z
zielem nieco wśród Najemników. Kawałek dalej spotkałem Wilka,
Najemnika, który oferował się, że dobierze mi pancerz, gdy tylko
zostanę członkiem obozu. Bardzo dobrze się z nim rozmawiało,
polecił mi nawet udać się do Aidana, który jeśli powołam się
na niego być może nauczy mnie kilku przydatnych rzeczy. Od niego
też dowiedziałem się, że Najemnicy i Szkodnicy niespecjalnie za
sobą przepadają, gdyż Szkodnicy prowadząc otwartą rywalizację
ze Strażnikami ze Starego Obozu przysparzają kłopotów Najemnikom,
którzy zobowiązani są do ochrony Magów Wody i rudy.
Zaważyłem,
że członkowie Nowego Obozu, bez względu na przynależność
grupową dzielą się na trzy grupy. Pierwsza to tacy, którzy
obserwują mnie z dystansu, ale nie nawiązują kontaktu wzrokowego i
unikają konfrontacji, jednak jeśli podejdę do nich i zagadam to
odpowiadają uprzejmie, choć zdawkowo. Druga grupa próbuje zabić
mnie wzrokiem na odległość, jakby mieli mi za złe, ze zajmuję im
miejsce w obozie. Do takich nawet nie podchodzę. Trzecia grupa, do
której zaliczam Bustera, Rolo i Wilka to ludzie bardzo otwarci,
mający na twarzach wymalowaną chęć pomocy. Nie wątpiłem, że
tacy jak oni mogą być największymi zabijakami i to ich pozycja
pozwala im być takimi lekkoduchami, lecz nie zmieniało to faktu, że
z miejsca zyskali moją sympatię.
Powoli
nadchodził wieczór, słońce zachodziło, sprawiając że Bariera
skrzyła się niebieskimi piorunami. Zupełnie jakbyśmy byli
zamknięci w magicznej kuli jakiegoś chorego czarnoksiężnika,
który obserwuje, popijając piwo, jak małe nieporadne mrówki
próbują przetrwać w coraz bardziej ograniczonym środowisku.
W pewnej
chwili dostrzegłem w wodzie odbicie kogoś innego. Odwróciłem się.
Nade mną,
zaledwie dwa metry dalej stał Butch we własnej osobie. Nie wiem
dlaczego mnie podszedł, ani jak długo mi się przypatrywał.
Wiedziałem natomiast, że nie wróży to nic dobrego.
- Wstań –
burknął. Jego solidny pancerz Szkodnika ledwo trzymał w szwach pod
wpływem potężnej muskulatury. Tyle dobrego, że nie miał przy
sobie broni. Ja miałem.
Wstałem i
spojrzałem mu w twarz. Był mojego wzrostu. Delikatnie przesunąłem
dłoń na rękojeść miecza, dając do zrozumienia, że nie zawaham
się go użyć.
Butch
przekręcił głowę, burknął coś niezrozumiałego, po czym
wypuścił ze świstem powietrze.
- Nie
podoba mi się twoja gęba.
Ciosem tak
szybki, że najpierw go poczułem a dopiero potem dojrzałem posłał
mnie dobry metr do tyłu. Wylądowałem plecami w wodzie, przez dobrą
chwilę nic nie widziałem. Nawet nie byłem pewien gdzie dokładnie
mnie trafił, gdyż cała twarz piekła mnie jednakowo. Gdy w końcu
zdołałem unieść się na łokciach, będąc cały czas w płytkiej
wodzie i udało mi się z wielkim trudem otworzyć oczy zobaczyłem,
że ten nadal stoi nade mną, obserwując mnie z przekrzywioną
głową. Jak małe dziecko, wyrywające nóżki konikowi polnemu,
żeby zobaczyć co się stanie. Znów zalała mnie fala bólu i
zamknąłem oczy.
Chrzest
Wody po raz drugi.
-
Wypierdalaj stąd, Butch! - usłyszałem gniewny głos. - Albo zaraz
sam przestawię ci szczękę!
Nie, to już
była przesada. Istna groteska. Jestem na Placu Wymian. Właśnie
dostałem w ryj od Bullita. A głos, który słyszę jest głosem
Diego, który zaraz pod mi rękę i zaproponuje dołączenie do
Starego Obozu. To...
- Ruszaj
dupę i wstawaj, żółtodziobie – warknął ktoś.
Ponowne
zmusiłem się, by unieść powieki. Nade mną nie stał już Butch,
Butch oddalał się w stronę obozu szybkim kaczkowatym krokiem.
Nade mną
stał facet koło czterdziestki, niski rudzielec, zaś na jego
krótkiej brodzi i wąsach widać było już siwiznę. Po pancerzu
poznałem, że jest Najemnikiem, zza jego boku wystawał fragment
ostrza potężnego topora.
- Jeśli
chcesz się tu wylegiwać, nie mam nic przeciwko – dodał po
chwili. - Ale na twoim miejscu bym wstał.
Spróbowałem
się podnieść, jednak wciąż ogłuszony upadłem. Odetchnąłem i
podjąłem kolejną próbę. Nie próbował nawet mi pomóc, za co
byłem mu wdzięczny.
- Chodź.
Poszedłem
za nim. Sprawdziłem torbę, która na szczęście nie ucierpiała, a
znajdujące się w środku skręty nadal były suche. To świetnie.
Zaprowadził
mnie do ogniska w prawej części jaskini, na drugim poziomie. Wokół
byli sami Najemnicy, lecz nikt specjalnie nie przejął się gdy ten
gość kazał mi zbliżyć się do ognia i ogrzać. Inni, siedzący
na prowizorycznej ławce zrobili mi nawet miejsce.
- Hej,
Torlof, co się stało młodemu? - zapytał ktoś.
Najemnik,
który mi pomógł usiadł na sąsiedniej ławce i zdjął z pleców
broń. Rzucił ją gdzieś na bok i przeciągnął się.
- Miał
bliskie spotkanie z Butchem.
Kilka osób
zaśmiało się. Pozostali przewrócili oczami.
- Może
warto by było coś z nim zrobić, skoro Lares nie potrafi utrzymać
go w ryzach?
- Nie
powinniśmy się w to wtrącać, Skun.
- W takim
tempie może nam w końcu zacząć brakować ludzi.
- W Starym
Obozie mają Chrzest Wody – zauważył Torlof. - U nam jest jeden
Butch. W ostatecznym rozrachunku wychodzi na nasze. Co nie znaczy, że
nie przydałaby mu się nauczka.
- To
dlaczego tego nie zrobiłeś teraz, skoro miałeś okazję? Co,
Torlof?
- Młody
pracuje na własny rachunek. Butch nie miał broni, on miał. Butch
nie jest tak głupi na jakiego wygląda i wie, że nie może zbytnio
gnębić młodych. Zwykle kończy się to na jednym ciosie.
- Tylko, że
pięści Butcha spokojnie mogą kwalifikować się do broni
miażdżonej – zauważył facet siedzący po drugiej stronie
ogniska. Również był potężnie zbudowany, o ciemnej karnacji; na
kolanach trzymał topór jeszcze większy niż ten Torlofa, pieszcząc
go za pomocą osełki.
- Gorn, ty
jesteś jednym z nielicznych, komu to nie powinno przeszkadzać –
odezwał się Skun. - Więc zrób nam przysługę i oszczędź tych
komentarzy. Poza tym nie tylko Butch gnębi młodych. Jest jeszcze
Kharim.
- Kharim to
jego zupełne przeciwieństwo to raz – odezwał się facet siedzący
obok Gorna. - Butch wygląda na idiotę, ale nim nie jest. Kharim
odwrotnie, a do tego całkiem dobrze walczy. Poza tym jest od
dłuższego czasu w Starym Obozie, gdzie systematycznie pierze po
mordach ludzi Gomeza. I niech tam lepiej zostanie.
- Chciałbyś
się z nim zamienić, Cord?
-
Oczywiście, kto z nas by nie chciał – odpowiedział bardzo
poważnie, co wywołało salwę śmiechu. On również ostrzył swoją
broń jedną osełką na zmianę z Gornem, lecz w przeciwieństwie do
niego posiadał dość krótki miecz jednoręczny o niecodziennej
klindze. Na pierwszy rzut oka było widać, że broń ma swój urok i
klasę. Zwłaszcza po tym z jakim pietyzmem się z nią obchodził. -
Jednak nigdy tego nie zrobię. Ludzie Gomeza to kolonialna hołota,
która macha mieczami jak cepem i w walce widzi tylko rąbaninę.
Brzydzę się czymś takim.
- A ty
znowu swoje – prychnął Skun. - Jesteśmy w pieprzonym więzieniu,
wszyscy jesteśmy barbarzyńcami, którzy walczą by przetrwać.
Wśród takiej zbieraniny nie ma miejsca na twoje fanaberie.
Wszystkie chwyty są dozwolone.
- I tu się
nie zgadzamy – wzruszył ramionami Cord, lecz nie kontynuował
tematu.
Słuchałem
tej dyskusji, rozkoszując się ciepłem ogniska. Poczułem się
nagle jak mały, lichy robak, wśród prawdziwych drapieżników.
Zerknąłem z pewnym wstydem na swój miecz, który w porównaniu z
bronią Najemników wydawał się zaledwie wykałaczką.
- Twardy
masz ryj, żółtodziobie – powiedział Skun, przyglądając mi się
przez płomienie.
- Lata
praktyki – odpowiedziałem, chcąc nieco rozładować tkwiące we
mnie napięcie, co udało się połowicznie. Połowa Najemników
wybuchła śmiechem, zaś druga uniosła wysoko brwi.
- W takim
razie słaba ta twoja praktyka, skoro nic się nie nauczyłeś –
zauważył Skun, co skutecznie zamknęło mi usta na kilka sekund.
- Uczę się
– powiedziałem po dłuższym czasie. - Odkąd tu trafiłem, z
każdą cholerną minutą czegoś się uczę. I wyciągam wnioski.
Nic nie zapominam.
- Powiało
grozą – prychnął Torlof. - Zapamiętaj, że tu nic nie jest
czarno-białe.
- Czy
dealerka jest częścią tej nauki? - zapytał nagle Skun.
Wzdrygnąłem
się. Wszyscy Najemnicy na mnie spojrzeli.
- Pracuję
dla Kagana by poznać ludzi – wyjaśniłem. - Mam tylko rozdać
jego prezenty, przez to chciałem wyrobić sobie znajomości.
- Czyli
mówiąc krótko wykorzystujesz pracę u Kagana do własnych celów?
Bardzo dobrze, nie chcemy, żeby na własnej piersi rósł nam
kolejny nawiedzony świr. Chętnych na ziele dużo nie znajdziesz, a
przynajmniej w dzień, co pewnie już zauważyłeś. Lee i Lares nie
chcą byśmy się tym szprycowali.
- Co
zresztą jest zrozumiałe, w końcu musimy być sprawni i gotowi w
każdej chwili – wtrącił Torlof.
- Serio tak
uważasz? A jak myślisz, czemu Strażnicy Świątynni są tak
dobrymi wojownikami? Strażnicy Gomeza mogą im buty czyścić!
- To nie
dlatego, idioto – powiedział Cord. - Strażnicy Świątynni są
tak dobrzy tylko dlatego, że szkoli ich Cor Angar. Tylko i
wyłącznie.
- Ten
stary, bez jednego oka? - zdumiał się Skun. - Nie wygląda na
dobrego szkoleniowca, nie mówiąc już o wojowniku.
-
Zdziwiłbyś się – wtrącił nagle Gorn. - Słyszałem o nim
jeszcze zanim trafiłem do Kolonii. Nie wiem kim był i skąd się
wziął, ale w mieczu nie ma sobie równych. Przypuszczam, że mógłby
nas wszystkich jak tu siedzimy powalić na ziemię, w równej walce.
- Nawet
Lee?
-
Przypuszczam, że nawet jego. A trenerem jest jeszcze lepszym.
- Przydałby
nam się taki Cor Angar.
- To idź,
Skun do Sekty i zaproponuj mu dołączenie do nas – zakpił Cord. -
Czy wierzy w Śniącego czy nie, to już jego sprawa, lecz
obiektywnie patrząc, tam się spełnia. I w życiu nie zrezygnuje z
takiej roboty. Ja bym nie zrezygnował – dodał ciszej.
- Nie
zawsze dobry wojownik jest dobrym nauczycielem – powiedziałem.
- Prawda –
kiwnął głową Skun. - Wystarczy spojrzeć na takiego Gomeza.
- Gomez?
Dobrym wojownikiem? - zdumiał się Torlof.
- Jakoś
musiał zdobyć władzę i utrzymać się przy niej tak długo.
- Wątpię
w to. Chodzą plotki, że posiada magiczne cacko, dające mu
nietykalność. Kilka lat temu nawet jeden facet... nie pamiętam
jego imienia, w każdym razie był z naszego obozu... Gość
zorganizował zamach na Gomeza. Był dobrym tropicielem, wykosił w
nocy kilku Strażników i zaczaił się przy arenie. Gdy Gomez
wyszedł by obejrzeć walki, ten strzelił do niego z kuszy. Chodzą
plotki, że bełt odbił się od jego głowy, jak od ściany, a Gomez
nawet tego nie poczuł. Faceta natychmiast złapano i podejrzewam, ze
nie umarł zbyt szybko, ale zaczęto głośno mówić o nietykalności
Gomeza. Czy to prawda, nie wiem, ale zapewne jest mu to na rękę.
- W końcu
ma przy sobie magów – zauważył Cord i na tym temat się urwał.
Przez
dłuższy czas panowała cisza, przerwa dopiero przez Najemnika,
który niedawno odszedł bez słowa. Teraz wrócił, trzymając
oburącz spory pakunek.
-
Kiełbaski! - zawołał.
Wszyscy
ochoczo zawołali i rzucili się do roboty. Najemnicy w kilka chwil
skonstruowali z ławek i kawałka starej klingi prowizoryczny rożen.
Musieli teraz siedzieć na gołej ziemi, lecz kiełbaski z dzika już
miło skwierczały, wydzielając cudowny zapach.
- Skąd
miałeś tyle mięsa, Royk? - zapytał Gorn, klepiąc go w plecy.
-
Podwędziłem z magazynu Szkodników. Ale nie patrz tak łakomie,
żarłoku, musi starczyć dla wszystkich.
- Ha, za
ten gest, Royk nawet zaoferuję się, żeby jutro zapolować i
zwrócić im to mięso. Lares będzie wściekły, jak od razu tego
nie uregulujemy.
- Pewnie.
Ale póki co ciesz się i jedz!
Bardzo
zdziwiłem się, gdy zostałem poczęstowany trzema dużymi
kiełbasami i pajdą chleba. Spodziewałem się raczej, że ich
gościnność kończy się na zaproszeniu do towarzystwa.
- Jedz,
młody, nie krępuj się – zawołał Skun. - W ramach nawiązywania
kontaktów, ha!
- Skoro
mowa o nawiązywaniu kontaktów – odezwał się Gorn, który już
zdążył pochłonąć swoją porcję. - To ja nazywam się Gorn, ten
maruda obok to Cord, tam siedzi Royk, tu jest Dars, tamten wesołek
to Skuna, a ten mały rudzielec to lewa ręka Lee, Torlof. Nasz
potężny, rudy marynarz!
- Jesteś
marynarzem? - zapytałem, szczerze zdziwiony. Nawet w jednym
procencie nie wyglądał mi na kogoś, kto spędza większość życia
na morzu.
- Byłem –
wzruszył ramionami Torlof. - Brałem udział buncie załogi, ale
większość była po stronie kapitana.
- Skończ
bredzić, Torlof – zawołał Skun. - Wszyscy wiemy, że wtrącili
cię za Barierę, bo jesteś rudy! - Żółtodziobie! - krzyknął do
mnie, zanim Torlof zdążył mu się odgryźć. - Jest już ciemno,
podjedliśmy, najwyższy czas byś wyciągnął to co masz w torbie i
skończył to co miałeś zrobić dla Kagan! Czy nie wyglądamy na
kogoś, godnego prezentu?
- Jasne!
Wasze zdrowie! - zawołałem, wyciągając ostatnie cztery skręty.
Skun, Royk i Dars przyjęli bez oporów. Torlof również, po chwili
wahania. Gorn i Cord jednak stanowczo odmówili.
- O jednego
za mało – zauważył Skun. - Nie ma sprawy, puścimy w obieg.
Tak oto
chwilę później byłem już bardzo mocno upalony, a rozmowa stała
się zdecydowanie jeszcze bardziej luźna. Rozmawiało mi się z nimi
jak z dobrymi znajomymi i żałowałem, ze nie jestem jednym z nich.
- Zanim to
się stanie, musisz popracować nad swoimi umiejętnościami –
wyjaśnił Gorn. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że wypowiedziałem
tę myśl na głos. On i Cord musieli mieć z nas niezły ubaw. - Lee
przyjmuje tylko najlepszych. Nie jest istotne, w czym się
specjalizujesz, ważne byś był w tym naprawdę dobry. Polecam ci
najpierw dołączyć do Szkodników. Wtedy będziesz blisko nas, a
Lee będzie mógł cię obserwować.
- Ale
przynajmniej mogę się tu zatrzymać póki co? - zapytałem.
Naprawdę, w tym momencie nie chciałem wracać już do Starego
Obozu.
- Nie ma
już żadnej wolnej chaty – pokręcił głową Royk.
- Zaraz, a
Krzykacz? - odezwał się Cord.
- Właśnie!
- ucieszył się Skun. - Słuchaj, młody, chaty nie ma, ale możesz
ją sobie załatwić.
- To znaczy
mam kogoś z niej wykopać?
- Będziesz
musiał! Słuchaj, Krzykacz jest Szkodnikiem, też trafił tu
niedawno. Zajął chatę w naszym rejonie, przy samym wejściu do
jaskini. To tamta, widzisz? Niby nie byłoby w tym nic złego, ale
sukinsyn zrobił to bez pytania. Po prostu wszedł i już!
- Wchodzisz
w to? - zapytał Torlof. On w przeciwieństwie do innych, po upaleniu
się stawał się jeszcze bardziej małomówny.
- Jasne! -
odpowiedziałem znam zdążyłem sobie to ułożyć w głowie. Tempo
mojego myślenia i reakcji zdecydowanie różniło się od
codziennego.
Nie wiem
jak to się stało, ale chwilę później, otoczony przez grupę
Najemników waliłem pięścią w drzwi chaty, którą mi wskazali.
Krzykacz
wyszedł, najwyraźniej nie spał, gdyż był w pełni rozbudzony.
Przez jego gęsty zarost nie sposób było oszacować jego wieku.
- Czego tu
do cholery chcecie?
-
Chcielibyśmy cię prosić o opuszczenie chaty w naszym rewirze, na
której zajęcie nie uzyskałeś pozwolenia – powiedział uprzejmie
Gorn. - Zajmie ją ten żółtodziób. On przynajmniej zapytał o
pozwolenie.
- Lares
powiedział, że mogę sobie wybrać, którą chcę – krzyknął.
Głos miał bardzo nieprzyjemny, skrzeczący.
-
Powiedział, że możesz, ale w rejonie Szkodników. Dlatego idź
znaleźć sobie inną chatę.
-
Wypierdalajcie stąd, dajcie mi spokój!
- Jeśli
nie chcesz po dobroci to zrobię to siłą – powiedziałem. -
Lekcja kultury gratis,
Krzykacz
rzucił się na mnie, nie z pięściami, ale od razu z bronią
Stalowa pałka, z niewielkimi kolcami mogła naprawdę wyrządzić
znaczne rany w moim ciele.
Byłem
szybki. Odtrąciłem mieczem jego obuch i ciąłem w lewe udo. Już
po tym ciosie byłem przekonany, że nie jest dobrym szermierzem. Na
moje szczęście.
Walka
trwała nie więcej niż pół minuty. Skończyła się gdy wyrwałem
mu broń i przycisnąłem do ściany chaty.
- Już..
idę... - wycharczał.
Dałem mu
chwilę na spakowanie się. Gdy odchodził, rzucając w moją stronę
przekleństwami, rzuciłem w jego kierunku obuch. Nie chciałem
zabierać mu broni, to podstawowe narzędzie do przeżycia, a w końcu
nic do niego nie miałem. Podniósł ją i oddalił się dwa razy
szybciej.
Odebrałem
gratulacje i poklepywanie po ramionach od Gorna i pozostałych
Najemników. Miałem swoją chatę w Nowym Obozie.
Tego dnia
nie można jednak spisać na straty.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz