czwartek, 19 kwietnia 2018

Rozdział 7 – W służbie Magów Wody

      Obudziłem się z wielkim bólem w krzyżu, myśląc, że zapewne jakiś kamień ukrył się pod siennikiem. Ewentualnie solidna belka. Nic takiego jednak nie znalazłem. Na tym polu jestem zmuszony dać plusa Staremu Obozowi.
      Wstałem, przeciągając się, by rozruszać nieco obolałe mięśnie pleców. Usłyszałem głośny trzask w krzyżu i w tym momencie moje ciało zalała fala ulgi. Uśmiechnąłem się do siebie, wspominając wczorajszy incydent z Krzykaczem i właśnie wtedy dostrzegłem coś, czego nie powinno być w mojej chacie.
      Na ziemi pod drzwiami leżał kawałek spróchniałej deski. Dwie niewielkie fałdy ziemi po bokach świadczyły, że ktoś musiał wcisnąć go przez szparę pod drzwiami. Z sercem podjeżdżającym do gardła podniosłem ją i odwróciłem. Miałem ogromną nadzieję, że to nie od kolejnego wroga. Bo w końcu nikomu w tym obozie nie zdążyłem podpaść... Senyan? A może ręka Bloodwyna sięga aż tak daleko?
      Na drugiej stronie wyryte było niedbale kilka słów.
      Idź na tamę.
      Nie podobało mi się to. Moja obawa była coraz większa, do chwili gdy nie zwróciłem uwagi na coś niewielkich rozmiarów, co było przyczepione z boku.
      Malutka łodyżka bagiennego ziela.
      Wygląda na to, że znalazłem dilera. A raczej to on znalazł mnie.
      Postanowiłem nie zwlekać. Z każdą upływającą chwilą staję się coraz bardziej głodny. Muszę jak najszybciej zostać przyjęty do któregoś z obozów. Potem będę mógł chwilę wypocząć.
      Czas brać się do roboty.
      Wyszedłem z chaty, w celu umycia się w rzece. Byłem cały przepocony, jednak nie miałem czasu na pranie ubrania i musiałem zadowolić się jedynie obmyciem górnej części ciała zimną wodą. Wróciłem do chaty i przypiąłem miecz, przez chwilę zastanawiając się, co zrobić z zielem. Zostawienie go w chacie absolutnie nie wchodziło w grę, a nie znałem terenu na tyle dobrze by pokusić się o znalezienie kryjówki. W takim wypadku zostało jedno. Bardzo ryzykowne, ale czasem ryzykować trzeba. Zdjąłem koszulkę i przypiąłem torbę Baala Isidro na gołe ciało, po czym znów ją założyłem, rozciągając w kilku miejscach tak by skutecznie zamaskować wybrzuszenie. Gdybym tak znacznie nie schudł podczas pobytu w więzieniu, nie mógłbym pokusić się o taką sztuczkę, a tak nie musiałem nawet specjalnie wciągać brzucha.
      Gdy byłem gotów wyszedłem na zewnątrz. Chaty nie było sensu jakoś specjalnie zamykać – nie było tam nic cennego, a gdyby ktoś chciał to i tak by mógł tam wejść bez większego problemu.
      Wykidajło bacznie obserwował mnie, gdy szedłem wzdłuż rzeki, najwidoczniej będąc w stałej gotowości by spuścić mi solidne manto jeśli tylko zbliżyłbym się do karczmy. Nie zwróciłem na niego uwagi i skierowałem się w stronę tamy.
      Już z daleka zauważyłem, że stoi na niej Homer. Skurwiel pewnie dotrzymał słowa i zakapował mnie do Ryżowego Księcia, co oznacza, że będę musiał znaleźć inny sposób na wydostanie się z obozu niż przez pola ryżowe.
      - Kogo to stary Homer znów widzi – zawołał jak tylko mnie zobaczył. - Toż to nasz żółtodziób-kłamczuszek. A dokąd to się wybieramy? Lewus będzie zły, reszta zbieraczy już od dawna jest na polu.
      Więc miałem rację. Przegryzłem wargę, próbując się uspokoić. Nie mogłem uwierzyć, że to on zostawił mi wiadomość.
      - Nie powinno cię to interesować. I nie jestem kłamcą.
      Homer zarechotał. Potwornie irytował mnie jego głos.
      - Co tu robisz? - zapytałem, próbując się upewnić.
      - Szukam pęknięć w tamie. Jakiś topielec musi podgryzać belki. Jak tak dalej pójdzie to tama się zawali i zaleje pola.
      - Jeden topielec może tego dokonać?
      - Pewnie, wystarczy zobaczyć jego pazury i zębiska. Są strasznie irytujące. Ej, a może chciałbyś nieco zarobić, co? Stary Homer pozwoli ci się wykazać.
      - Czyżby? A skąd pewność, że chcę?
      - Mój głos ma tu znaczenie, heh. Doceń, że daję ci szansę na zrehabilitowanie się. W każdej chwili mogę powiedzieć o topielcu Szkodnikom, a wtedy stracisz niezłą szansę.
      Cwaniaczek. Nie chce mieszać w to Szkodników, bo wtedy doszłoby do Laresa, że jest umoczony w spółkę z Ryżowym Księciem. A jak szybko nie pozbędzie się topielca, ich interes trafi szlag. Dziwne, że do tej pory nie podjął wątku ziela. Może podejmie dopiero jak zabiję bestię? A może to naprawdę nie on?
      - Dobra, zabiję to coś, jeśli wskażesz mi gdzie mogę go znaleźć. Ale zażądam czegoś w zamian.
Jeśli odmówi, będzie to znak, że się myliłem. Gdyby rzeczywiście mógł zatrudnić Szkodnika, nie szedłby ze mną na układ.
      - Zgoda. Stary Homer lubi szybką robotę, heh.
      - Powiedz, gdzie znajdę topielca, a zaraz wrócę z jego łbem.
      - Nie, nie. Nie łbem. Przynieś mi jego szpony, będą mi potrzebne. Szpony obu przednich łap. Spójrz tam. Musisz obejść jezioro, mijając chaty zbieraczy i pójść aż na sam koniec tamtego brzegu. Gdzieś tam musi mieć swoje leże, zapewne przy wodzie. Topielce budują sobie legowisko wykopując tunel prowadzący do wody, kilka metrów od brzegu.
      Idąc wzdłuż jeziora zastanawiałem się, w co on pogrywa. A może skądś się dowiedział o zielu i zostawił mi wiadomość, bym się przed nim zdradził? Żeby to potem wykorzystać, czy coś.
      To bez sensu.
      Ta strona jeziora była sporym kawałkiem gruntu pomiędzy wodą a ścianą skalną, obrośniętym drzewami i licznymi krzewami. Wyciągnąłem miecz i ruszyłem wzdłuż wody, starając zachować się cicho. Topielec z pewnością i tak mnie wyczuje, jednak gdy byłem cicho, miałem większą szansę na wykrycie go w porę. Wprawdzie nigdy nie walczyłem z topielcem, ale zawsze musi być ten pierwszy raz.
      W pewnym momencie wspiąłem się na niewielkie wzniesienie i moim oczom ukazał się topielec. Był bardzo duży. Jego szpony były skierowane ku jezioru, a oczy wpatrywały się we mnie bez mrugnięcia. Oprócz tego był martwy.
      Nad jego ciałem stał ciemnowłosy Szkodnik, obserwując mnie z rękami skrzyżowanymi na piersi. Miał dziwnie wykrzywioną twarz i z pewnością nie był to skutek żadnej rany.
      Spiąłem się podwójnie, nie wiedząc co zrobić. Nie wykonał żadnego ruchu, jednak był bezsprzecznie o wiele lepiej wyszkolony niż ja, a znajdowaliśmy się daleko od obozu.
      - Szybko się zjawiłeś – powiedział na powitanie. - To dobrze. Schowaj broń.
      Zrobiłem to.
      - Kim jesteś? Zaraz... byłeś wczoraj w karczmie!
      Właśnie zdałem sobie z tego sprawę. To był ten sam facet, który siedział samotnie w kącie, gdy rozmawiałem z Baalem Isidro. Ten sam, który się ze mną przywitał.
      - Moje imię nic ci nie powie. Nie chcę tu stać zbyt długo. Masz ziele?
      - Najpierw podaj swoją cenę.
      - Trzysta pięćdziesiąt bez dyskusji. I nigdy się nie widzieliśmy.
      Odpiął od paska sporą sakiewkę i rzucił mi pod nogi.
      - Możesz przeliczyć.
      Będzie brakować pięćdziesięciu bryłek dla Laresa. A jeść też coś trzeba. Nie mogłem jednak zmarnować takiej okazji. Zdjąłem torbę Isidro i rzuciłem mu. Złapał ją w locie i uśmiechnął się szelmowsko.
      - Nie ma to jak szybki interes.
      - Zanim się rozejdziemy chciałbym cię jeszcze o coś zapytać.
      - Jeśli chcesz znać moje imię to lepiej ugryź się w język.
      - Czy Homer jest w to zamieszany?
      - Nie – odpowiedział krótko. - Wykorzystałem go nieco.
      Odwrócił się i odszedł w przeciwnym kierunku niż ten z którego przyszedłem. Najwidoczniej znał jakieś tajne przejścia, bo ja po tamtej stronie widziałem tylko skały i wodę.
      Zanim sam odszedłem, pochyliłem się nad topielcem. Nie za bardzo wiedziałem, jak się zabrać za ściąganie szponów, a miecz był zdecydowanie mało poręczny, dlatego po prostu odciąłem dwie przednie łapy. Jego krew śmierdziała błotem i torfem.
      Wracałem z przypiętą do paska sakwą z rudą, w lewej dłoni trzymałem łapy topielca, czując jak powoli wpadam w dobry humor. Bądź co bądź sprzedałem ziele nadzwyczaj szybko, więc może nawet Lares nie zwróci specjalnej uwagi na te brakujące pięćdziesiąt bryłek, mam swoją chatę, a na dodatek ktoś wyręczył mnie w robocie. Idąc, w pewnym momencie zacząłem nawet gwizdać.
      Tak się w to wkręciłem, że o mały włos bym nie zauważył czegoś, co leżało z tyłu jednej z chat. Coś wystawało. A raczej ktoś.
      Zajrzałem za chaty i zobaczyłem go. Leżał, oparty o ścianę; ręce i twarz całą miał w zaschniętej krwi. Włosy zmierzwione i powyrywane w kilku miejscach. Obok leżały dwa zęby. Oddychał płytko, coraz bardziej urywanie, a powietrze z głośnym świstem wydobywało się z jego ust. Patrzyłem, jak jego twarz wykrzywia się w skurczu. Kilka sekund później nie słyszałem już nic.
      Sprawdziłem puls dla pewności i podciągnąłem mu powieki. Żadnej reakcji.
      Rufus. Zbieracz, którego gnębił Lewus.
      Umarł na moich oczach.
      Wyprostowałem się i oddaliłem stamtąd jak najszybciej. Nie chciałem zostawiać jego ciała, czując, że należałby mu się pochówek. Byłem bowiem przekonany, że jeśli Lewus zobaczy, że przesadził, szybko pozbędzie się ciała w najszybszy sposób. Teraz priorytetem jednak było zadbanie, by nikt nie mógł mnie z nim powiązać.
      Mimo że nie byłem w żadnym stopniu związany z Rufusem, jednak rozmawiałem z nim i to wystarczyło, by teraz zapałać falą nienawiści do ryżowych sukinsynów.
      Do jasnej cholery, jak mogłem go nie zauważyć przechodząc tędy wcześniej?
      - Szybko wróciłeś – zaskrzeczał Homer, gdy tylko mnie zobaczył. - Duża była ta bestia, ale stary Homer wie co zrobić z jej łapkami, oj wie. Pewnie...
      - Gdzie nocuje Lewus? - zapytałem ostro, rzucając mu łapy topielca pod nogi.
      - Że co?
      - Nasza umowa, stary Homerze, heh – zaskrzeczałem w jego stylu. - Masz szpony, teraz odpowiesz mi na pytania. Gdzie nocuje Lewus? To pierwsze z nich.
       Dużą satysfakcję sprawiło mi patrzenie, jak momentalnie traci pewność siebie. Najwidoczniej dostrzegł w mojej twarzy coś, co czułem, że pojawiło się przy ciele Rufusa. Zdał sobie sprawę, że jesteśmy tu sami, a gdy zawoła Jarvis i Najemnicy z pewnością nie przyszliby na czas by ocalić mu życie. W końcu był tylko aroganckim, tchórzliwym staruchem, wykorzystującym słabszych.
      - Śpi w magazynie, na polach ryżowych. Wszyscy tam śpią. Książę, Lewus, wszyscy.
      - Ilu ludzi podlega jemu i Księciu?
      - Sześciu.
      - Ostatnie pytanie. Czy Lares wie o waszym układzie i wykorzystywaniu zbieraczy?
      - Układzie? Jakim znowu...
      - Tym układzie, na podstawie którego ty pilnujesz by do obozu nie dochodziły skargi zbieraczy.
      Trafiłem w sedno. Homer wyraźnie się zdenerwował i najpewniej wkrótce przekaże Lewusowi i Księciu, o co wypytywałem.
      - Lares nic nie wie – powiedział twardym głosem, w którym nie było już śladu skrzeku. Nagle stał się bardziej rzeczowy i nie miałem wątpliwości, że mówi szczerze. - Ale pamiętaj, cwany sukinsynu, że jeśli choć słowo z twoich ust wyjdzie w obozie na ten temat, że jeśli tylko ktokolwiek zacznie węszyć w tej sprawie, coś pójdzie nie tak jak idzie codziennie od wielu lat... wtedy nie znajdziesz takiej nory, w której byś mógł się schować. A twoje ciało zjedzą ścierwojady.
      - Wierzę na słowo.
      Po prostu poszedłem sobie do obozu, zostawiając go na tamie. Dowiedziałem się, czego chciałem i sytuacja, jak mogłem się spodziewać nie była łatwa. Bo niby jak miałbym w takim wypadku poinformować Laresa? Nie, jestem zdany na siebie.
      No, może nie do końca...

                                                                     ***

      Nie mogłem nie zauważyć, że byłem nieustannie obserwowany. I to nie tylko przez Homera, ale również różnych Szkodników, czego byłem pewny, gdy po raz trzeci ta sama osoba trąciła mnie z bara dokładnie w tym samym miejscu i w taki sam sposób.
      Mimo wszystko postanowiłem zaryzykować i udać się do Laresa. Musiałem tylko znaleźć sposób by to zrobić, nie wzbudzając w nich paniki. W końcu nie mogłem nic powiedzieć Laresowi, ale jednocześnie musiałem oddać mu rudę. Problem w tym, że moja wizyta u niego mogłaby wywołać atak paniki wśród ludzi uwikłanych w pola ryżowe. A wtedy nieuchronnie czekałaby mnie śmierć.
      Miałem pewien pomysł, lecz do jego realizacji potrzebowałem nieco czasu. Gdy zapadł zmierzch starannie wybrałem z sakwy trzydzieści bryłek rudy – w sam raz, by zjeść kilka solidnych posiłków. Schowałem je do kieszeni, zaś z całą resztą udałem się poza obóz, nieopodal miejsca, w którym leżało ciało topielca. Musiałem bardzo uważać przy przechodzeniu obok chat zbieraczy, ale na szczęście nikt nie zwracał na mnie uwagi, a ludzi Księcia nie było w pobliżu. Nieco czasu zajęło mi wykopywanie dołka pod korzeniami rozłożystego dębu gołymi rękami, jednak udało mi się zakopać sakwę z rudą w taki sposób, by nie było widać żadnego śladu. Nim wróciłem musiałem zaczekać dłuższy czas, czając się w ciemnościach, gdyż kilku Szkodników robiło obchód po chatach. Najwidoczniej zajęli się już ciałem Rufusa i sprawdzali czy jego śmieć wywołała odpowiednią motywację u pozostałych. Zaczęło robić się zimno, gdy Szkodnicy odeszli. Wróciłem do obozu, szukając Wilka – powiedział mi przy pierwszej rozmowie, bym nie wahał się przychodzić do niego z pytaniami. A teraz potrzebowałem jego pomocy. Miałem tylko nadzieję, że nie poszedł jeszcze spać.
      Nie poszedł. Gdy dotarłem do stałego stanowiska Cronosa, którego teraz już nie było, dostrzegłem Wilka, stojącego samotnie przed swoją chatą. Nie chciałem tracić czasu na bieganie naokoło, więc po prostu wspiąłem się po wystających kamieniach dwa piętra do góry i znalazłem się niemal u jego stóp.
       - A ty tu co? - zapytał wesoło. - Ćwiczysz wspinaczkę?
      - Trzeba znaleźć sobie jakieś zajęcie, choćby dla zwykłego treningu – odparłem.
      - Zmotywowany z ciebie facet, co?
      - Jak najbardziej.
      - Najwidoczniej nie do końca, skoro jeszcze cię nie przyjęli – zauważył.
       - Tak w ogóle to ile zwykle trwa ten proces?
       - Proces? To zależy. Niewielu trafia do nas od razu, prawie wszyscy skazańcy idą najpierw do Starego Obozu. Wiadomo, jest tam najbliżej i jest dużo mniejsza szansa, że jakieś kudłate bydlę nie zje cię na śniadanie. Trafiają do nas dopiero potem, rozczarowani Starym Obozem, a to znaczy, że już jakiś czas w kolonii spędzili i co nieco potrafią. I od tego zależy, jak długo minie aż zostaną przyjęci. Jednym to zajmuje miesiąc, innym zaledwie parę dni.
       - Był ktoś, kogo przyjęliście od razu? Bez zdobywania kontaktów w obozie i tak dalej?
      Wilk zmarszczył brwi, zastanawiając się nad tym.
      - Nie wydaje mi się... chociaż może... Zdaje się, że był taki jeden, kilka lat temu. Nazywał się Quentin, jeśli dobrze pamiętam. Gość był niesamowity. Nie wiem za co trafił do Kolonii, ale spuścił solidny wpierdol Bullitowi i tym, którzy byli na placu wymian, żeby go ochrzcić. Co ja gadam, widziałeś przecież Bullita. Widziałeś te blizny na jego twarzy. To właśnie po tamtym wydarzeniu. Facet w pojedynkę spuścił im takie manto, po czym zabrał im wszystko co wartościowe i przyszedł do naszego obozu, jak gdyby nigdy nic. Lares jest dość wymagający, ale tym co go przekonuje najbardziej jest dokładnie to co zrobił Quentin i od razu przyjął go na Szkodnika.
       - Co się z nim teraz dzieje? - zapytałem szczerze zaciekawiony. Naprawdę chciałem zobaczyć faceta, który tak upokorzył Bullita.
       Wilk jedynie wzruszył ramionami.
      - Tego nie wiem. Dobry rok temu zniknął z dnia na dzień, razem z kilkoma innymi. Chodzą plotki, że skrzyknęli więcej ludzi i teraz zasadzają się na transporty w pobliżu placu wymian. Laresa mocno to wkurzyło, ale nie może z tym nic zrobić.
       - I od tamtego czasu nikt o nim nie słyszał?
       - Nikt nic nie wie na pewno. Ale na twoim miejscu nie martwiłbym się Quentinem. To była wyjątkowa sytuacja. Ty póki co ćwiczysz wspinaczkę, nie walkę – uśmiechnął się ironicznie. - Ale to w końcu też jakaś umiejętność. Poznałeś już Bustera? Pracował kiedyś w cyrku, jak dobrze z nim pogadasz to być może nauczy cię kilku sztuczek, przydatnych podczas wysiłku fizycznego. Wiem, że kiedyś ludzie płacili mu za naukę kontrolowania oddechu. Jest w tym dobry.
       - Dzięki, z pewnością z nim pogadam. Jednak póki co mam pewną sprawę do ciebie. Wiesz, u kogo można dostać coś do jedzenia? Nie licząc Silasa.
      - Problemy w karczmie? - uniósł brwi.
      - Tak jakby.
      - No cóż, zdarza się.
      - No to wiesz u kogo?
      - U mnie chociażby. Co chciałbyś dostać?
      - Bez znaczenia. Byle tanio.
      Wilk z uśmiechem odwrócił się i machnął na mnie bym wszedł z nim do chaty.
      - Tego się akurat domyśliłem. Zobaczmy, co my tu mamy...
      Podszedł do skrzyni stojącej przy łóżku i począł wyciągać z niej różne pakunki. Ja byłem zajęty podziwianiem wnętrza jego chaty.
      Nie była wielka, jak zresztą wszystkie inne, a niemal całą jej przestrzeń zajmowało łóżko z siennikiem, spory stół i trzy solidne kufry. Jednak nie to wywarło na mnie wrażenie. Prawdziwym sercem tej chaty były ściany.
       Wilk widocznie nie zyskał pseudonimu bez powodu. Do ścian i sufitu poprzybijane były skóry, kły, szpony wilka, nad łóżkiem górował gruby róg, mający nieco ponad łokieć długości. Pozostałą przestrzeń zajmowały najróżniejsze cześć pozszywanych ubrań, oraz spora kolekcja łuków.
      - Zajmujesz się szyciem? - zapytałem, wskazując na ubrania.
      - Nie do końca. Jestem płatnerzem, a z części starych ubrań projektuję nowe modele zbroi, dobieram materiały i tak dalej. Te tu są już dość stare, dawno nie miałem żadnego pomysłu na ich udoskonalenie.
      - Więc te pancerze, które nosicie wy, Szkodniki, są twoim dziełem? Wszystkie?
      - Pewnie. One, a także zbroje Najemników, choć tamtych akurat nie zaprojektowałem, tylko zmodyfikowałem. Gdy trafiłem za Barierę, mieli takie zlepki skóry z metalem, które szybko się rozpadały. Udało mi się z tego zrobić po pewnym czasie porządną zbroję, nawet Lee taką nosi.
      - A ten róg? Pierwszy raz taki widzę. I ta skóra... Wilk musiał być ogromny.
      - Ha, oczywiście! - zaśmiał się. - To róg cieniostwora. Upolowałem go na swoim ostatnim polowaniu, zanim pancerze zajęły cały mój czas. Ech, poszedłbym na polowanie... takie kilkudniowe... Jak wtedy, gdy upolowałem tego warga. - Wskazał na wilczą skórę. - Znalazłem grupę trzech takich bestyjek. Nie było łatwo. Ale za to pięknie prezentuje się na ścianie. To co, chleb i solone mięso może być? Dorzucę ci jeszcze jabłko, zostało mi z wczoraj, tylko lekko obite.
      Z całą pewnością był człowiekiem wielu talentów. Przez chwilę było mi głupio, ale szybko się otrząsnąłem i zapłaciłem mu pięć bryłek za jedzenie i pożegnaliśmy się. Wilk to naprawdę był ktoś.
      Gdy byłem już po posiłku, siedząc na własnym łóżku, zastanawiając się nad tym co przyjdzie mi zrobić jutro, nie mogłem powstrzymać drżenia rąk. Wiele ryzykowałem. Ale to była konieczność. Musiałem być jak Quentin. A być może wtedy i mi uda się dołożyć nieco blizn do kolekcji Bullita.
      Na śniadania został mi mały kawałek mięsa i przylepka od chleba. Nie było tak źle. Nawet biorąc pod uwagę, że pół jabłka musiałem wyrzucić, bo było mocno robaczywe.

                                                                          ***

       - No nie mogę uwierzyć, kogo my tu mamy! Wprost nie mogę uwierzyć.
      Było niedługo po świcie. Ledwie zbliżyłem się, zostałem otoczony przez Szkodników. Moja ręka odruchowo pomknęła do rękojeści miecza. Całe szczęście, ze zostawiłem go w chacie.
      - Toż to nasz niech-inni-pracują-za-mnie kolega? - zadrwił ponownie Lewus.
      Dostałem pięścią w brzuch z taką siłą, że upadłem na kolana. Ktoś chwycił mnie za włosy, odginając moją głowę do tyłu.
      - Dostaniesz solidnego kopa za każdy dzień kiedy nie raczyłeś przytaszczyć tu swojego leniwego dupska -szepnął mi w ucho. - I kilka gratis.
      Oberwałem po plecach, nogach i żebrach. Ze wszystkich sił starałem się nie jęknąć. Nie udało mi się to.
      - Będziesz tu przychodził codziennie, godzinę przed pozostałymi – oznajmił. - Do momentu aż nie odrobisz tych dni. Z małą nawiązką. Akurat mamy małe ubytki wśród zbieraczy. Wypełnisz je podwójnie. Do roboty!
       Dostałem jeszcze jednego kopniaka, gdy próbowałem złapać oddech i poleciałem na twarz. Bez słowa odszedłem w stronę innych zbieraczy, którzy udawali, że nic nie widzą.
      Ze zdumieniem stwierdziłem, że Bullit ma konkurenta.
      Robiłem swoje przez większość dnia, zbierając ryż do kosza i co jakiś czas opróżniając go w chacie. Przez cały ten czas byłem obserwowany przez Ryżowego Księcia i ludzi Lewusa. Dopiero grubo po południu zajęli się swoimi sprawami an tyle, bym mógł nieco zwolnić tempo – to znaczy grą w kości i chlaniem przy ognisku.
      Wykorzystałem to, miarowo przesuwając się ze swoimi zbiorami w stronę tamy. Jak zwykle tamten rejon zajmowany był przez Horacego. Być może wybierał je ze względu na to, że jest ono najmniej na widoku z całego pola, a być może z innych powodów.
      - Więc znowu tu jesteś – powiedział ze smutkiem, prostując się, gdy tylko znalazłem się dość blisko. - Nieźle cię załatwili.
      - Oberwałem po twarzy nie bez powodu.
      Uniósł brwi. Ja upewniłem się, czy nikt na nas nie patrzy.
      - Chcę przeciwstawić się Ryżowemu Księciu. Potrzebuję twojej pomocy.
      Nie zbył mnie od razu, co znaczyło, że może coś z tego być.
      - I?
      - To odpowiedź na twoje pytanie.
      - Chcesz, żebym cię nauczył mocniej uderzać? I myślisz, że przez to uda ci się to co planujesz?
      - Ani Lares, ani Lee nie wiedzą o tym, jak jesteście traktowani. Homer dba o to, by pozostało tajemnicą. Lewus i reszta, łącznie z Księciem nocują tu, w magazynie. Wystarczy zrobić mały bunt, żeby zwrócić uwagę w obozie, a będzie pozamiatane.
      - Czyżby? A dlaczego sam nie powiedziałeś o tym w obozie?
      - Homer mnie wyczuł. Zabiją mnie, jeśli to zrobię.
      - I do tego potrzebna ci większa siła?
      - Tak – powiedziałem krótko, patrząc mu z powagą w oczy. - Bo wezmę Księcia na siebie.
      Horacy długo nie odpowiadał. Obserwował mnie swoim przenikliwym spojrzeniem, jakby mnie na nowo oceniał.
      - Przemyślałeś to?
      - Wystarczająco.
      - Porozmawiamy o tym później. Lewus patrzy.
      Reszta dnia upłynęła mozolnie. Pod koniec byłem już mocno zmęczony, bolały mnie plecy, a pot lał się z czoła. Gdy w końcu pozwolono nam wracać, Lewus nie omieszkał rzucić w moją stronę złośliwej uwagi.
      - Jutro godzinę wcześniej młokosie! Będę na ciebie czekał!
      Mijając patrol Najemników zauważyłem dziwne spojrzenie, jakim obdarzył mnie Jarvis. Być może uważał, że zaczęcie od zbieracza nie jest zbyt dobrym początkiem drogi ku zostaniu Najemnikiem, jak mi to radził. Miałem jednak nadzieję, że udowodnię mu, że się myli.
      W chacie do której mnie przydzielono było nas dziesięciu. Był wśród nich Horacy i Pock. Musieliśmy ścisnąć się na drewnianej podłodze, przykryci jedynie dwoma kocami. Niedługo przed zmierzchem przyniesiono nam po misce ryżu i bukłaku z wodą, zrobionym z podwiązanego jelita. Miałem nadzieję, że zwierzęcia.
      Zbieracze zjedli szybko, po czym po kolei zaczęli kłaść się spać. Skorzystałem z okazji, ze nie było już żadnego Szkodnika w okolicy i zapytałem:
      - Wie ktoś z was, gdzie jest Rufus? Nie widziałem go dziś na polu.
      Jakbym zapytał w eter. Nikt nawet nie podniósł głowy.
      - No bez przesady – nie odpuszczałem – tu nikt was nie słyszy. Musieliście coś widzieć, był jednym z was! Wyrwał się stąd? Uciekł? No bez przesady, to był was towarzysz! Pierdoleni tchórze! - krzyknąłem w końcu, chcąc wywołać jakąkolwiek reakcję.
      Udało się. Jeden z nich, leżący mniej więcej pośrodku, młody chłopak ze sterczącą blond czupryną odwrócił się w moim kierunku.
      - Nie było tu nikogo o takim imieniu.
      Już chciałem coś odpowiedzieć, gdy poczułem dłoń na ramieniu. Bardzo dużą dłoń. To Horacy. Dał mi znak, byśmy wyszli na zewnątrz.
      Było już dość chłodno. Resztki ogniska dopalały się w tym miejscu co zwykle, blisko wody, zaś przed drugą chatą został już tylko jeden zbieracz – Pock. Gdy nas zobaczył, machnął nam ręką uprzejmie, po czym zniknął wchodząc do środka. W pobliżu już nie było nikogo.
      - Siadaj – powiedział Horacy.
      Usiedliśmy naprzeciw siebie, by każdy mógł obserwować jedną stronę, czy aby w zasięgu wzroku nie pojawił się nikt postronny.
      - Czemu nikt z was nie ucieknie? - nie wytrzymałem. - Jest was tu tak dużo, a Szkodnicy nie pilnują was nocą. Dlaczego nikt nie pokusi się, by po prostu stąd odejść?
      - I gdzie oni by poszli, jak sądzisz? - spytał szeptem Horacy. - Większość z nas jest tu, bo w Starym Obozie miała problemy. Poza tym ucieczka prędzej czy później wiązałaby się z ryzykiem walki z jakimś dzikim zwierzęciem, a nikt tu nie potrafi walczyć. Pozostaje ten obóz. Obóz, w którym długie łapy Księcia i Lewusa sięgną cię w kilka chwil.
      - Pomaga im w tym Homer – wypaliłem, ściszając głos. - To on dba, by pola ryżowe miały odpowiednią opinię.
      - Homer? Ten od tamy? - uniósł brwi Horacy. - I co z tego? To tylko świadczy o tym, że ci ludzie są uwięzieni w sposób podwójny. Nie mam na myśli Bariery, ale ich własne głowy. Nie mają murów, które mogliby bezpośrednio przeskoczyć, więc nie mają też dokąd uciec.
      - Ale to nie może tak długo trwać...
      - Trwa. Już dobre kilka lat. I nic się nie zmienia.
      - Ale ty wierzysz, że to jest możliwe. Inaczej byś ze mną nie rozmawiał.
      Horacy nie odpowiedział. Milczał przez dobre kilka minut, po czym spojrzał mi w oczy, a w spojrzeniu tym był tylko smutek.
      - Ten chłopak, który ci odpowiedział, gdy spytałeś o Rufusa. Mówimy na niego Albino, przez to że ma czerwone oczy. To jego przyjaciel, jeszcze z czasów przed zrzuceniem. Czy ty naprawdę myślisz, że ktoś by ci odpowiedział?
      Zrobiło mi się nieco głupio, ale nie zamierzałem odpuszczać. Spodziewałem się takiej odpowiedzi.
      - To nic nie znaczy. Wiem, że są zastraszani, ale nie sądziłem, że aż do tego stopnia. Jednak ty jesteś inny. Naprawdę nie przeszkadza ci to co widzisz?
      Horacy spoważniał jeszcze bardziej, choć chwilę temu sądziłem, że jest to niemożliwe.
      - Powiem ci, jak zginął Rufus. Ostatnio pracował dość intensywnie, bo Lewus i reszt znów wzięli go za cel i przyglądali się mu. Dwa dni temu coś strzeliło mu w plecach. Następnego ranka nie był w stanie sam podnieść się z łóżka. Prosił mnie bym mu pomógł, ale i to nic nie dało. Nie był w stanie chodzić przez ból pleców. Zostawiłem go, choć błagał mnie bym tego nie robił. Miał łzy w oczach Reszty chyba nie muszę ci opowiadać.
      - Nie musisz. Rozumiem to.
      - I dalej podtrzymujesz swoje zdanie?
      - Zdecydowanie.
      - W takim razie powiedz mi jaki masz plan.
      Opowiedziałem mu. Tak jak się spodziewałem, natychmiast zwrócił uwagę na największy defekt mojego planu, już na samym początku.
      - Liczyłem, że ty mi w tym pomożesz – westchnąłem.
      - Prawdę mówiąc być może mi się to uda.
      - Naprawdę?
      Zamyślił się, ale kiedy zaczął mówić, w jego głosie usłyszałem pewność.
      - Raz na jakiś czas Książę i reszta biorą kilku z nas, żeby przetransportować worki z ryżem do karczmy Silasa. Nie jest to daleko, ale solidnie pod górę, więc oczywiście potrzebują nas. Moglibyśmy to wykorzystać, żeby nie wzbudzić podejrzeń u Najemników.
      - Tak sobie myślę... A jeśli by nie powiedzieć o tym Najemnikom przy bramie? Dziś, teraz?
      - Myślisz, ze by ci uwierzyli? Książę i Homer zakładali ten obóz, razem z Lee, Laresem i paroma innymi. Jesteś aż tak naiwny, by myśleć, że ci uwierzą?
      - Nie - westchnąłem. - Tak tylko sobie pomyślałem.
      Ustaliliśmy pozostałe szczegóły i wspólnie doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie nie mówić nic pozostałym zbieraczom. Ich strach mógłby wszystko zaprzepaścić.
      - W porządku – powiedział Horacy, przeciągając się. - Będziemy musieli zaczekać kilka godzin, aż tamci usną. Możemy jakoś wykorzystać ten czas. Wstań.
      - Uderz – powiedział, wyciągając otwartą dłoń na wysokości piersi.
       Uderzyłem prawym prostym najmocniej jak potrafiłem. Dłoń Horacego cofnęła się zaledwie odrobinę.
      - Jeszcze raz. - Zrobiłem to, w bardzo podobny sposób, więc dodał: - Serią.
      Żaden z ciosów jakie wyprowadziłem nie zadowolił go. Spojrzałem na swoje ramię.
      - Twoje mięśnie nie mają tu nic do rzeczy – powiedział, jakby odczytując moje myśli. - Budowę masz na ten stan odpowiednią, a mimo tego nie potrafisz porządnie uderzyć. Problem leży gdzieś indziej.
      - Gdzie?
      - Po pierwsze, nie możesz widzieć celu. Jeśli skupisz się na nim, odruchowo będziesz starał się zatrzymać rękę, w ostatniej chwili, z obawy przed bólem. To naturalna reakcja. Musisz uderzać tak, jakbyś bił w powietrze, cel ma znaleźć się gdzieś po drodze, ale nie możesz się na nim skupiać.
      Kiwnąłem głową, gotów do ponownego uderzenia, ale on pokręcił głową.
      - Po drugie, bijesz jedynie ręką. Musisz dostosować skręt bioder, wtedy uderzenie będzie znacznie mocniejsze. Wymaga to nieco treningu, ale szybko to załapiesz. Przy takich ciosach liczy się siła dynamiczna, a więc treningi muszą uwzględniać nagłe, lecz krótkotrwałe napięcia mięśni. Teraz spróbuj w ten sposób.
      Przez dłuższy czas uderzałem w jego dłoń, próbując wykorzystać rady, który nieustanie mi dawał. Horacy miał niezwykle twardą rękę, a do tego naprawdę był potwornie silny. Mi po kilkunastu minutach odpadała już ręka, a on nadal ani drgnął. Czułem to przy każdym uderzeniu.
      - Wystarczy – powiedział w końcu. - Jest lepiej, choć nieznacznie. Grunt, że znasz zasady.
       Odetchnąłem. Prawa ręka mocno mi ścierpła, toteż pomachałem nią w śmieszny sposób.
      - Zdaje się, że już czas – westchnął, a ja mu przytaknąłem. - Obudź resztę. I jeszcze jedno.
      - Tak?
      Horacy spojrzał na mnie, po czym na moją dłoń, z pościeranymi kłykciami.
      - Księciem ja się zajmę.
      Ukryłem zaskoczenie, choć zapewne niespecjalnie mi się to udało. Wszedłem do naszej chaty, Horacy udał się do sąsiedniej. A więc już czas.
      - Wstawać! – krzyknąłem.
      Zaczęły rozlegać się tłumione pomruki i stęknięcia, dlatego ponowiłem krzyk.
      - Wstawać, Lewus kazał nam zabrać worki z ryżem do Silasa! Ruszać się, bo zaraz sam tu będzie!
      To podziałało o wiele bardziej. Wszyscy w kilka chwil byli gotowi do wymarszu, choć chyba każdy był niekontaktowy. Albino zmierzył mnie nienawistnym spojrzeniem, ale zignorowałem to.
      Sam się zdziwiłem, jak łatwo przyszło mi nimi dyrygować. Razem z Horacym pokierowaliśmy niemal dwudziestkę mocno zaspanych zbieraczy z powrotem na pola ryżowe. Jak się spodziewaliśmy, Najemnicy, wśród których nie było Jarvisa, za to był Wielki Najemnik, którego widziałem za pierwszym razem. I on właśnie przemówił.
      - A dokąd to o tej porze?
      - Do magazynu – odpowiedział Horacy. Umówiliśmy się, ze to on będzie mówił. - Książę chce przenieść worki z ryżem.
      - O tej godzinie? Czemu akurat w nocy? - zapytał podejrzliwie. - I dlaczego jest was aż tylu?
      Horacy przyjął ze spokojem jego spojrzenie, unosząc zadziornie głowę.
      - Sam go o to zapytaj.
      Wielki Najemnik uniósł brwi, ale odsunął się na bok i pozwolił nam przejść. Szło łatwiej niż myślałem.
    Gdy byliśmy już niemal na polach ryżowych, poza zasięgiem słuchu Najemników, Horacy kazał zbieraczom się zatrzymać.
      - Oszukaliśmy was – powiedział cicho. Zbieracze popatrzyli na niego z przerażeniem. Byli jak owce, odłączone od stada, czekające na polecenia, nie wiedzące co ze sobą zrobić. - Nie ma żadnych worków. Zamierzamy solidnie skopać dupę tym sukinsynom i przy okazji nieco rozpieprzyć magazyn. Zachowujcie się cicho, jak mysz pod miotłą, inaczej wszyscy bez wyjątku będziemy martwi.
      - Jeśli ktoś chce – dodałem, wychodząc na przód – niech ucieka. Droga wolna. Jutro już nic nie będzie takie samo.
      Nie patrząc na nich ruszyłem w stronę magazynu, stawiając ostrożnie stopy. Dobra nasza, ognisko było dogaszone, najprawdopodobniej stali. Gdy się odwróciłem, ucieszyłem się, widząc tuż za moimi plecami Horacego i Pocka. Pozostali zbieracze wciąż stali tam, gdzie ich zostawiliśmy, niczym bezmyślna masa, To było przykre, nie ukrywam, ze na nich liczyliśmy.
      Przystanąłem przy bocznym wejściu do magazynu. Horacy poszedł dalej, zamierzając wejść od frontu. Starając się kontrolować swój oddech wślizgnąłem się do środka.
      Minęło kilka chwil, nim moje oczy przywykły do ciemności. Wtedy ujrzałem sienniki rozłożone przy ścianie, na których leżało kilku mężczyzn. Podszedłem do najbliższego, przypominając sobie, co mówił mi Horacy i silnym ciosie ogłuszającym.
      Rozejrzałem się za jakąś bronią, jednak te sukinsyny nawet z nią spały. Było potwornie cicho. Broni znaleźć nie mogłem, więc zostało mi tylko jedno.
       Podszedłem do najbliższego z nich, i sięgnąłem po guzowatą maczugę, którą położył przy głowie. Krok po kroku zabierałem tę broń, którą byłem w stanie zabrać. Od momentu rozmowy z Horacym nie chciałem ich zabijać, to by było zbyt proste. Zamierzałem ich zdekonspirować, w taki sposób, by nikt nie mógł ich już zastąpić. Problem w tym, że w ciemności nie mogłem znaleźć żadnej liny, a Horacy zapewniał mnie, że nie będzie to trudne. Każda sekunda zwłoki zwiększała szansę, że się obudzą. Musiałem działać szybko.
       Udało mi się zabrać maczugi i dwa sztylety od dwóch Szkodników. Trzymając je w rękach wyszedłem na zewnątrz. Niemało się zdziwiłem, gdy przed moimi oczami pojawili się wszyscy zbieracze, jakby w oczekiwaniu na sygnał. Widziałem ogień płonący w ich oczach.
      Natychmiast doskoczyło do mnie trzech i zabrali mi to co miałem w rękach. Zaczęły rozchodzić się pełne napięcia szepty i już byłem pewien, że nie unikniemy jatki, kiedy coś silnie pociągnęło mnie do tyłu a na swoich plecach poczułem ostrze sztyletu.
      - Naprawdę myślałeś, że nikt nie trzyma warty, idioto? - szepnął mu do ucha Szkodnik; jego oddech śmierdział czosnkiem.
      Czwórka jego kompanów z Lewusem na czele wyszła z magazynu za moimi plecami. Każdy z nich miał w rękach broń i w przeciwieństwie do trójki zbieraczy, z których dwóch miało maczugę a jeden dwa krótkie sztylety, zdecydowanie potrafili walczyć.
      - Dobra, zdradzieckie psy. Wypierdalać do siebie! - wrzasnął Lewus. - A jutro się policzymy, o tak. A co do ciebie tu – zwrócił się do mnie – jesteś większym idiotą niż myślałem. Co ty chciałeś osiągnąć, pozbawiając nas broni? Przecież to jest magazyn kretynie, jej mamy tu pod dostatkiem.
      Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy zbieracze, jakby nagle dostali zastrzyku odwagi, rzucili się z gołymi pięściami na Szkodników, którzy zdecydowanie nie tego się spodziewali. Błysnął metal, ktoś krzyknął, poleciała krew. Skorzystałem z okazji, by wyrwać się trzymającemu mnie Szkodnikowi, a moim oczom ukazała się jatka.
      Jeden z ludzi Lewusa leżał na ziemi, miał sztylet w brzuchu i jęczał wniebogłosy. Kilku zbieraczy leżało nieopodal, ich klatki piersiowe zamieniły się w krwawą masę. I w tym momencie wszyscy nagle zamarli. Zupełnie jakby zatrzymał się czas.
      Rozległo się ciche, lecz donośne, gardłowe warczenie. Chwilę później kolejne.
      Cholera. Nie zdążyliśmy zaryglować magazynu. A to oznacza, że...
      Było już za późno. Przez główne wejście do magazynu, w którym zwykle lubił stawać Książę, wybiegła bestia na czterech łapach. Miała chude cielsko i długą szyję z małym łbem. Nieustannie węszyła intensywnie. Nie była zbyt wielka, ale za to potwornie szybka. Jedno chapnięcie zębami i jeden ze zbieraczy był martwy. Cios łapą, a głowa jednego z ludzi Lewusa poszybowała kilka metrów dalej.
      Rozległy się krzyki, wszyscy zaczęli panicznie uciekać. Nie potrafiłem już rozróżnić, kto był oprawcą, kto prześladowanym, w obliczu wściekłej bestii wszystko to przestało mieć znaczenie.
      I właśnie wtedy pojawił się Wielki Najemnik wraz z towarzyszem.
      - Ja pierdolę, ogar! - krzyknął ten drugi.
      - Jest młody, Fel! Na niego!
      Wtedy właśnie kilka rzeczy wydarzyło się naraz. Usłyszałem ruch za plecami, odwróciłem się błyskawicznie. Za moimi plecami stał Ryżowy Książę we własnej osobie, a nad głową unosił swoją przypominającą berło broń. Nie miałem żadnych szans na uniknięcie ciosu, w jego oczach dostrzegłem po raz pierwszy konkretne emocje – palącą nienawiść. W ostatniej chwili zza jego pleców wynurzyło się potężne ramię, odciągając go do tyłu. Jęknął i wypuścił broń.
      - Nie zabijesz już nikogo więcej – powiedział Horacy. - Spójrz, jak twój pupil się bawi, chcesz do niego dołączyć?
      Walka z ogarem nie trwała długo. Kilka uderzeń toporem i był martwy. Wielki Najemnik rozejrzał się wściekle, wszyscy zamarli.
      - Kto do kurwy nędzy odpowiada za ten bałagan?! - zagrzmiał.
      - Ja – rozległ się głos od strony ścieżki.
      Ku pobojowisko i kilkunastu skrajnie zdezorientowanych, uwalanych krwią ludzi kroczył nie kto inny jak Strażnik Rudy, Mag Wody Cronos.