wtorek, 22 sierpnia 2017


Rozdział 4 - Mordrag (cz.2/2)
(Chciałbym już dołączyć go do którejś z gildii, by lepszą wenę złapać, ale najpierw muszę przez to przebrnąć..).

   Maszerując wąskim przejściem w stronę wejścia do obozu zastanawiałem się, czy nie za bardzo zalatuje mi tu Starym Obozem. Ale z drugiej strony Stary Obóz z zewnątrz prezentował się całkiem dobrze, ale potem zaczynało się czuć coraz większy smród, tak tu zalatywało stęchlizną od samego początku. Było tak, jak mówili zbieracze – gdy tylko skończyłem robotę, Lewus pożegnał mnie butelką ryżówki z zapowiedzeniem, że od dziś będę to robił codziennie. Jasne, trafiło mi się lepiej niż Rufusowi, ale do jasnej cholery, nie po to tu przyszedłem, żeby dać sobą pomiatać komuś, dla odmiany w niebieskim wdzianku.
    Musiałem wyglądać fatalnie, ubrany w szmaty, z pełną butelką w ręce, bo jeden z Najemników pilnujących zabitego deskami przejścia z niewielką strażnicą, zastąpił mi drogę.
    - Jesteś pewien, że chcesz przejść przez tę bramę? - zapytał. Głos miał dosc przyjemny i brzmiało w nim coś na kształt troski.
    - A spróbujesz mnie powstrzymać?
    - Nie, ale powinieneś wiedzieć, co cię tam czeka. Nie jesteś w Starym Obozie, ani wśród tych fanatyków.
    - Więc czeka mnie tam coś innego?
    - W Nowym Obozie każdy pracuje na siebie. Tutaj nie ma Cieni i Strażników, którzy pomogą ci w razie kłopotów.
    - A tam są?
    Najemnikowi drgnął kącik warg, lecz to sprawiło, że jego niemal dziecięca twarz przybrała na moment groźny wyraz, który przeczył całkowicie pierwszemu wrażeniu.
    - Czym w takim razie zajmują się Najemnicy? - zapytałem
    - Jesteśmy w służbie Magów Wody. Ochraniamy ich.
    Jeden z Najemników, stojących w pobliżu podszedł do nas i wpadł mu w słowo. Był już dosć stary, ale jego dłoń była większa od talerza i byłem pewien, że jakby chciał mógłby zgnieść moją głowę własnie tą jedną dłonią.
    - Naszym głównym celem jest wyrwanie się z tego zapomnianego przez bogów miejsca. I wszyscy jesteśmy posłuszni Lee, a nie temu skurwielowi, chowającemu się w Zamku. Jednemu i drugiemu. Lee to wspaniały człowiek i dzięki niemu wkrótce będziemy na wolności. Wszyscy. Nawet te sukinsyny ze Starego Obozu i nawet ty, jeśli przeżyjesz dostatecznie długo.
    - I w przeciwieństwie do Magnatów, nie żerujemy na niewolniczej pracy Kopaczy – wtrącił ten pierwszy.
    - Wiem, Krety pracują z własnej woli – przytaknąłem mu. - Czy nie potrzebujecie przypadkiem nowych ludzi?
    - Naprawdę dobrych ludzi nigdy nie za wiele. Tylko dlaczego chciałbyś do nas dołączyć? Zapewne jesteś jeszcze żółtodziobem.
    - Jestem, przyznaję. Ale, jakby to ująć? Urzekliście mnie tym planem.
    Wielki Najemnik klepnął mnie po ojcowsku w plecy olbrzymią dłonią.
    - Więc pracuj, chłopcze, to szyciej się stąd wydostaniemy.
    Po tych słowach odszedł, zaś pierwszy oparł się o deski, obserwując mnie z założonymi rękami.
    - Zapewne zdajesz sobie sprawę, że to nie takie łatwe?
    Kiwnąłem głową.
    - Domyślam się, ze czeka mnie coś w rodzaju drabiny społecznej.
    - Można tak powiedzieć. Najemnicy trzymają się razem, znamy się na wylot i ufamy sobie. Nie możemy przyjmować kogoś, kogo nie znamy. Ale w zasadzie, lepiej będzie jeśli sam porozmawiasz z Lee. Kto wie, może mu się spodobasz. Tylko dzięki niemu ten cholerny obóz jeszcze się nie rozpadł i jeśli chciałbyś kiedyś być jednym z nas, musisz go poznać jak najwcześniej. Znajdź w obozie Lee i, w razie problemów powiedz mu, że Jarvis cię przysłał.
    - W porządku. Dzięki za pomoc.
    - Nie tak prędko. Ostrzegam cię, że doskonale wiem, że wszyscy nowi mają jeden cel w przybyciu do obozu. O tak, mają kilka zbieżnych, ale jeden jest zawsze, u każdego – chcą popatrzeć na ogromną hałdę rudy.
    - Przyznaję, nie różnię się od nich.
    - Popatrzeć możesz, ale jeśli spróbujesz zrobić coś więcej, magowie szybko zadbają, by nigdy nie odnaleziono twojego ciała. Mamy tu tyle rudy, że ten skurwiel na tronie oddałby za to własną żonę... gdyby żyła rzecz jasna.
    - W ten sposób chcecie wysadzić barierę? To bezpieczne?
    Jarvis wzruszył ramionami.
    - Ja tego nie wiem, ale magowie twierdzą, że nie mamy się czego obawiać. Idź już i uważaj na siebie. Ruda przyciąga różne osoby i wręcz roi się tu od szumowin, które mają gdzieś ten obóz. Już byle zbieracze ryżu pilnowaliby go lepiej niż te cholerne szkodniki.
    - Zapomniałeś o czymś, Jarvis! - krzyknął Najemnik stojący na strażnicy. - Chłopcze, z tego miejsca mam doskonałą pozycję strzelecką, a wierz mi, że niewiele moich bełtów nie dotarło do celu. Zapamiętaj trzy rzeczy: Pierwsza, że tylko magowie mogą się zbliżać do rudy. Drugie, zanim sie tam zbliżysz wykop sobie wygodny grób. Trzecie, nie pokazuj się w knajpie na jeziorze. Tak, ten, na którą właśnie patrzysz. To lokal Szkodników, a on nie lubią żółtodziobów. A teraz spadaj!
    Po tym niezbyt miłym pożegnaniu skierowałem się do obozu, przechodząc po drodze przed tamę. W dole zbieracze wciąż w pocie czoła zbierali ryż, a ja według Lewusa należałem już do tej zbieraniny.
Nowy Obóz zbudowany był wewnątrz ogromnej jaskini. Dookoła, przy ścianach wykuto kilka poziomów, na których stały chaty, w większości wmurowane w skałę. Wiodły wokół jednego centralnego miejsca, którym był wielki dół w ziemi, zasłonięty niezwykle solidną i wąską kratą. Stałem na skraju, zafascynowany ilością połyskującej stamtąd rudy. Wokół kręciło się pełno Szkodników, ale nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi.
    - Niech błogosławieństwo Adanosa towarzyszy ci na każdym kroku twojej wędrówki.
    Widocznie musiałem się nieco zagapić, gdyz nie zauważyłem jak podchodzi do mnie mag w niebieskiej szacie. Musiał to być mag, gdyż miał wyszyte na dole szaty coś jakby krople wody. Był to mężczyzna, niewiele starszy ode mnie, z czarną czupryną i skromnymi wąsami. Największą uwagę przyciągały jego oczy. Spokojne, lecz czujne.
    - Witaj, magu – powiedziałem, odrywając wzrok od kopca.
    - Nie widziałem cię wcześniej w obozie. Jestem Cronos, Strażnik Rudy. Jeśli potrzebujesz magicznych przedmiotów, lub zwojów, zgłoś się do mnie.
    - Tak naprawdę, to chciałem tylko zobaczyć, jak wygląda ten kopiec, o którym wszyscy tak mówią.
    - I co teraz sądzisz?
    - Zastanawiam się, w jak sposób ruda może pokonać Barierę – powiedziałem, patrząc mu śmiało w oczy.
    - Chcesz wiedzieć, jak tego dokonamy? To żadna tajemnica. Chcemy zgromadzić w jednym miejscu możliwie największą ilość magicznej rudy, a następnie odprawić rytuał, podczas którego uwolnimy w jednym momencie całą zgromadzoną w niej energię. A Bariera pryśnie jak mydlana bańka. Naturalnie, tak wielka ilość rudy przyciąga wielu oprychów... ale od tego są Najemnicy.
    Cronos wydawał się uczciwym człowiekiem, ale pewna osoba powiedziała mi kiedyś, żeby magowi ufać tylko wtedy, gdy widzisz jego nieruchome zwłoki dłużej niż godzinę. Mimo to, zdecydowałem się.
    - Jestem tu od kilku dni – wypaliłem, bacznie go obserwując. - Zanim mnie wrzucono, jakiś mag dał mi list do Arcymistrza Magów Ognia.
    Przez ułamek sekundy spiąłem się, gotów do ucieczki. Nie wiem dlaczego, najwidoczniej już nabrałem odruchów przydatnych w Starym Obozie.
    - My jesteśmy Magami Wody... - wyjaśnił powoli Cronos. - Magów Ognia znajdziesz...
    - Wiem, gdzie ich znajdę – przerwałem mu niecierpliwie. - Chodzi o to, że nie chcą mnie do nich dopuścić.
    - Cóż, co jakiś czas wysyłamy wiadomości do naszych braci w Starym Obozie. Ale przesyłki powierzamy wyłącznie ludziom Laresa. On od lat dba, by docierały nienaruszone. Spróbuj porozmawiać z Lee, lub z Laresem. A najlepiej z każdym z nich.
    - Dzięki za pomoc.
    Cronos odszedł, a ja wciąż stałem nad kopcem, zastanawiając się, czy plan Magów Wody ma szansę powodzenia. Brzmi dość logicznie, ale słabo znałem się na magii. W każdym razie jest to kwestia drugorzędna. Tak jak powiedział Diego: najpierw zapewnić sobie pozycję, potem szukać drogi ucieczki.
    Rozejrzałem się po obozie, obracając w dłoni pierścień Mordraga. Trzeba przyznać, że przykuwał wzrok. Był zrobiony ze srebrnego metalu, zdobiony czymś jakby błękitnymi płatkami z ciemnym oczkiem. Skoro już jestem w obozie, powinienem jak najszybciej odnaleźć Laresa. Tylko czy któryś w tych rębajłów będzie chciał mi w tym pomóc? Żałuję, że nie spytałem o to Cronosa lub Jarvisa.
    No dobra, postanowiłem zacząć poszukiwanie od lewej strony, gdzie kręciło się znacznie więcej Szkodników. Niemal na wylocie zauważyłem jednego z członków Sekty, więc ten rejon ominąłem szerokim łukiem. W momencie, gdy wszedłem na drugi poziom, Szkodnicy zaczęli nagle zwracać na mnie uwagę. Kilku z nich, siedzących przy ognisku na trzecim poziomie patrzyło na mnie tak, że miałem ochotę zejść z ich pola widzenia możliwie jak najszybciej. Zaczepiłem faceta siedzącego na ławeczce przez jedną z chat, pytając o Laresa. Jako jedyny w okolicy był ubrany jak ja – to znaczy nie miał pancerza żadnej z gildii, więc wydawał mi się bliższy niż cala reszta.
    - Laresa znajdziesz na ostatnim poziomie, ostatnia chata w tamta stronę – wskazał ręką. - Ale i tak nie pozwolą ci przejść, nie można ot tak sobie z nim rozmawiać. Ale zaraz zaraz... czy nie jesteś przypadkiem jednym ze zbieraczy? - zapytał podejrzliwie.
    - Nie, nie jestem
    - A to ciekawe. Wyglądasz jak żółtodziób, a wszystkie żółtodzioby, które przybywają do obozu zaczynają pracować na polu.
    - Nie jestem i nie zamierzam nim być. Przyszedłem tu, żeby się spotkać z Laresem.
    - O proszę. Zamierzasz dołączyć do Szkodników, co? - zakpił. - Nie przyjmie cię, jeśli nie będziesz mógł się nawet z nim zobaczyć. A może jednak zwiałeś z pól ryżowych, co? Chyba nie okłamujesz starego Homera, co nie?
    - Dzięki za pomoc – powiedziałem chłodno, odwracając się.
- Zapytam Księcia o ciebie, pewnie powie mi coś ciekawego, co nie? Lubisz wymigiwać się od pracy, co nie?
    Odszedłem bez słowa. Wdawanie się w dyskusje do tej pory nie przyniosło mi nic... w zasadzie milczenie też nie, ale to jest nieco bezpieczniejsze w obcym obozie. Pozwolę, by ten stary cap sam wymyślił sobie historyjkę powodu mojego spotkania z tym Laresem.
    Raczej bez trudu trafiłem do odpowiedniego miejsca. Stało tu dwóch Szkodników, wyraźnie na warcie. Ledwie się zbliżyłem, a jeden z nich zatrzymał mnie, kładąc rękę na moim ramieniu.
    - A dokąd to się wybieramy? - zaśpiewał. Był całkiem siwy, ale głos miał równie nieprzyjemny, co skrzek ścierwojada.
    - A dokąd mogę pójść? - zapytałem, zrzucając jego rękę.
    - Do Laresa – odparł, marszcząc brwi. Drugi tylko się przyglądał.
    - Tak się składa, że chcę porozmawiać z Laresem.
    - Ale Lares raczej nie będzie chciał rozmawiać z tobą.
    - To już mój problem.
    W tej chwili z ostatniej chaty na tym poziomie, której pilnowały Szkodniki, wyłonił się kolejny, znacznie od nich młodszy.
    - Co ja słyszę, ktoś chce porozmawiać z Laresem?
    - Przepuścisz mnie? - zapytałem.
    - Och, oczywiście, tylko trzeba mieć ważny powód, by spotkać się z naszym szefem. Masz taki? Bo jeśli nie, możesz od razu stąd spieprzać.
    - Przysyła mnie Mordrag.
    Szkodnik, który do tej pory milczał, prychnął słysząc to imię.
    - Mordrag już od dawna tu nie zagląda – powiedział ten najmłodszy. - Możliwe, że przeszedł na stronę Starego Obozu...
    - Tylko że to on mnie do was przyprowadził.
    - Mordrag wrócił? - Oczy mu błysnęły. - Jest w obozie?
    - Tak. Dał mi coś dla Laresa.
    - Co takiego?
    - Pierścień.
    - Założę się, że bardzo cenny. W takim razie możesz wejść. Grimb, pozwól mu przejść.
    Szkodnik cofnął się o krok, przepuszczając mnie.
    - Jak sobie chcesz. A to zabieram jako opłatę - dodał, wyrywając mi z ręki butelkę z ryżówką.
    Pozwolili mi wejść do chaty. Lares był w środku. Był to niewiele starszy ode mnie facet. Wysoki i dość dobrze zbudowany, z gęstą czarną czupryną i niedbałym kilkudniowym zarostem. Siedział na prostym łóżku z desek, wpatrując się w butelkę z czerwonym płynem stojącą na stole pod ścianą. Na mój widok wstał.
    - Więc Mordrag wrócił – powiedział na wstępie. - I przyprowadził ciebie, zamiast stawić się osobiście. Jestem przywódcą tej zapchlonej bandy. Dlaczego mnie szukałeś?
    - Mam dla ciebie pierścień od Mordraga.
    Oddałem mu pierścień, z delikatnym ukłuciem żalu. Lares przyjrzał mu się uważnie, po czym uśmiechnął się lekko.
    - Widzisz, to taki stary zwyczaj... Część łupu przekazuje się szefowi bandy. Ładna błyskotka. Roscoe!
    Do środka zajrzał znów młody Szkodnik.
    - Przyprowadź mi natychmiast Mordraga. Jak go znam, jest teraz w knajpie.
    Roscoe zniknął bez słowa, ja natomiast stałem, gapiąc się na Lares i niespecjalnie wiedząc co powiedzieć.
    - Co mam zrobić, by móc się o was przyłączyć? - zapytałem po kilku minutach milczenia.
    - Bardzo wiele. Póki co niczym nie pokazałeś, że mógłbyś być dla nas przydatny. Widzisz, przyszedłeś tu prosto ze Starego Obozu. A chyba zdajesz sobie sprawę, że nasze relacje są nieco napięte?
    - Delikatnie mówiąc.
    - No właśnie. Ale Mordrag ci zaufał. Poznałeś kogoś w Starym Obozie?
    - Kilku Cieni, paru Kopaczy. I Thorusa.
    - Thorusa?
    - Kazał mi się pozbyć Mordraga.
    - Sprytne – przyznał Lares, jakby z nutą uznania. - Zamiast go likwidować, pozbyłeś się go z obozu dostarczając go do nas. Dobry wybór.
    Właśnie w progu pojawił się Mordrag we własnej osobie. Nie okazał zdziwienia na moj widok.
    - Nie sądziłem, że tak prędko znów się spotkamy – zwrócił się do mnie. - Nie dałeś mi nawet porządnie się urżnąć. Szmat czasu, Laresie.
    - Mordrag, ty cwany sukinsynu. Błyskotką nie naprawisz urwanie kontaktu.
    - Robiło się już gorąco, nie miałem jak wysyłać wiadomości, interes zbyt dobrze prosperował, by się zmywać – wzruszył ramionami.
    - Przygotujesz mi szczegółowy raport. Mam dla ciebie zadanie.
    - Co? Przecież dopiero wróciłem.
    - Ze Starego Obozu. Kiedy ostatni raz zrobiłeś tu coś pożytecznego? Więc się zamknij. On ci pomoże – wskazał na mnie.
    - W czym? - zapytałem natychmiast.
    Lares nalał sobie nieco wina do kubka i opróżnił go jednym łykiem.
    - Udacie się do naszej kopalni. Mamy kreta. - Zaśmiał się z przypadkowego dowcipu, lecz nikt mu nie zawtórował. - Znajdziecie go i zrobicie porządek. Lecz nie od razu, najpierw ustalicie jego kontakty.
Mordrag westchnął ciężko.
    - To długa i żmudna praca.
    - Tak ci się tylko wydaje, ale wiemy już kto to może być. Tu chodzi głównie o ustalenie kontaktów. Mordrag, jak szybko zaczniesz węszyć, szybko skończysz. Żółtodziób pójdzie z tobą, jego nikt nie zna, może pytać o więcej niż ty. Zrozumiano?
    Kiwnąłem głową. Jeśli przez bycie szpiegiem mogłem poznać lepiej Wolną Kopalnię i zaplusować u Szkodników to chyba było warto. Mordrag wciąż skrzywiony zwrócił się do Laresa.
    - Raport osobisty?
    - Wyłącznie. Zgłoś się do Okyla, on wprowadzi cię w szczegóły. I wracajcie szybko. Czas nas goni.

wtorek, 4 lipca 2017

Rozdział 4 - Mordrag (cz. 1)



     - Uważaj, nie podchodź bliżej. Pojedynczo nie są zbyt wymagające, ale w grupie potrafią być cholernie niebezpieczne.
     - Wiem, widziałem już, do czego są zdolne.
     - W takim razie odsuń się.
     Zrobiłem to, obserwując jak wyjmuje strzałę i powoli naciąga cięciwę. Cały rytuał oddawania pierwszego strzału był prowadzony powoli, niemal pieszczotliwie. Do chwili wypuszczenia pierwszego pocisku. Cztery następne zostały posłane w mniej niż piętnaście sekund. Gdy ostatni ścierwojad padł na ziemię, umierając zdążył wydobyć z siebie jeszcze pełen pretensji skrzek, jakby nie mógł uwierzyć, że łańcuch pokarmowy czasem działa w drugą stronę.
     Mordrag założył łuk na plecy klepnął mnie w ramię.
     - Choć, jednego z nich musimy zabrać.
     Obeszliśmy już Stary Obóz od wschodu i właśnie staliśmy na skraju drobnej skarpy. W dole biegła ścieżka, wiodąca między skałami. Do tej pory spotkaliśmy trzy niewielkie stadka ścierwojadów. To było pierwsze, które blokowało nam dalszą drogę.
     - Po co chcesz go zabrać? Mówiłeś, że droga do Nowego Obozu nie jest długa.
     - Ano mówiłem, Ale już długi czas temu obiecałem Cavalornowi, że upoluję mu coś, w zamian za zapas strzał, które wystrugał na zamówienie. Nie przejmuj się – dodał – Cavalorn mieszka przy ścieżce, gdyby nie te drzewa, widać by stąd było jego chatę.
     Pamiętałem to imię. Mówił mi o nim Rączka.
     Mordraga poznałem zaledwie godzinę temu. Gdy już załatwiłem sprawę z Fletcherem, wróciłem do chaty, by odpowiednio się spakować. Zabrałem całą pozostałą mi rudę, do tego skromny prowiant, ofiarowany mi przez Diego, na który składało się pół bochenka chleba i kawałek kiełbasy, owinąłem w kawałek materiału, który znalazłem w skrzyni, znajdującej się w mojej chacie. Trochę się namęczyłem z jej otwarciem za pomocą dwóch na wpół zardzewiałych gwoździ, ale było warto. W środku pozostawiono kilkanaście dobrych strzał, pochodnię, drewnianą łyżkę, miskę, młotek, oraz kilka luźnych kawałków materiału, które musiały być kiedyś starymi spodniami. Następnie stanąłem przed decyzją. Miałem dwa miecze: swój, zrobiony przez Huno i miecz strażnika, znaleziony w jaskini z ciałem Neka. Po dłuższych oględzinach zdecydowałem się na zatrzymanie mojego, choć był to trudny wybór. Jednak już raz przyniósł mi szczęście, zaś miecz Neka swojemu właścicielowi raczej nie.
     Odczekałem stosowną chwilę, aż w pobliżu Mordraga nie będzie zbyt wielu ludzi, po czym zagadałem, wprost pytając, czy jest kurierem magów. Gdy pokazał mi pierścień kuriera, od razu wygarnąłem mu, że dla pewnych osób byłoby lepiej, gdyby jego noga nie deptała już ziemi w tym obozie, uważając, by nie zabrzmiało to jak groźba. Mordrag był bystry i wydawał się całkiem w porządku. Zrozumiał aluzję i po krótkiej rozmowie zaproponował mi eskortę do Nowego Obozu. Na taką właśnie odpowiedź liczyłem.
     Zarzuciłem ciało drapieżnego ptaszyska na ramię, a Mordrag ruszył przodem, obserwując otoczenie. Nie było mi łatwo iść, zwłaszcza, że bydlak ważył wcale niemało, lecz jakoś udało mi się zejść ścieżką w dół i nie spaść głową w dół. Wtedy natychmiast dostrzegłem stojącą samotnie przy ścieżce chatkę, z wyłożonym deskami czymś w rodzaju tarasu. Na krześle, przed chatką siedział facet o ciemnej karnacji, ubrany w zbroję Cienia, szlifując nożem coś, co zapewne wkrótce bedzie dość długim łukiem.
     - Heej, Cavalorn! Dawnośmy się nie widzieli! - zawołał Mordrag, ledwie się zbliżyliśmy.
     - Mordrag. Przyprowadziłeś nowego – zauważył.
     Zrzuciłem martwego ścierwojada na ziemię, u stóp Cavalorna, który odłożył łuk i zmierzył go fachowym okiem.
     - To obiecana dostawa materiałów – oznajmił Mordrag. - Zabity przed chwileczką.
     Cavalorn kucnął przy ciele i wyrwał jedno pióro, oglądając je pod słońce, puknął palcem w dziób, a na końcu obejrzał pazury.
     - Niezły. Młody samiec, maksymalnie roczny. W okresie godowym. Będą z tego dobre strzały. Dzięki.
     - Mi nie musisz dziękować, to tylko zapłata. Na nas już czas.
     - W porządku – kiwnął głową Cavalorn, nawet uśmiechając się lekko.
     Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie wyraźnie wyczuwalna sympatia reprezentantów dwóch wrogich obozów. Kłóciło się to nieco z tym, co już wiedziałem o Kolonii.
     - Żółtodziobie, dołączyłeś już do któregoś z obozów? - zapytał nagle Cavalorn.
     - Jeszcze nie, jestem na próbie u Diego.
     - Więc może wkrótce też będziesz Cieniem. Powodzenia. Pamiętaj, że jeśli będziesz potrzebował broni – a sprzedaję najwspanialsze łuki w Starym Obozie - amunicji lub nauczyciela, możesz zgłosić się do mnie.
     - Zapamiętam to.
     Poszliśmy dalej, niewiele rozmawiając. Ja spytałem Mordraga, jak to jest być kurierem magów. On mnie spytał, kto mi zlecił pozbycie się go z obozu. Oczywiście nie mogłem odpowiedzieć, choć strzelił celnie za pierwszym razem.
     Dowiedziałem się, że kurierzy są w zasadzie nietykalni w całej Kolonii, a ponadto mają nieograniczony wstęp do zamku w Starym Obozie. Wynikało z tego, że najlepszą opcją na ustawienie się pod Barierą było trzymanie się z magami.
     Po jakimś czasie minęliśmy kolejną chatkę, tym razem z lewej strony.
     - To chatka Aidana – odezwał się Mordrag. To jeden z naszych myśliwych. Całe dnie poluje na wilki. I na nic innego. Okolica aż się od nich roi. Ale jego skóry są bardzo dobrej jakości, jakbyś kiedyś potrzebował.
     - Dużo macie myśliwych poza obozem? - zapytałem.
     - W zasadzie to nie, jest mały obóz niedaleko naszej kopalni, ale chłopaki tam siedzą maksymalnie dwa dni w tygodniu. No i jest jeszcze Rathford – poluje na ścierwojady przy Starym Obozie.
     - Rozmawiałem z nim. Kazał mi się do ciebie zgłosić i polecił udać do Laresa.
     - Hę? Kazał ci iść do Laresa? - Mordrag zaśmiał się głośno. - Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że to nie wystarczy co nie? Ale pewnie chcesz się z nim spotkać?
     - To wasz szef, tak?
     - Można tak powiedzieć. To szef Szkodników. W Nowym Obozie są też Najemnicy, którzy podlegają Lee. Ale i tak najwięcej do powiedzenia mają Magowie Wody. Żyjemy wspólnie i staramy się nie wchodzić sobie w drogę.
     - Nieco różni sie to od polityki Starego Obozu – zauważyłem.
     Mordrag prychnął.
     - No pewnie, za kogo ty nas masz? Nie jesteśmy tępymi zabójcami, którzy wyzyskują nowych żeby wymieniać rudę na dziwki i bimber. U nas nie musisz się martwić, że ktoś w nocy wsadzi ci nóż w plecy. Przynajmniej jeśli trzymasz się z jedną z grup.
     - Kopacze w waszej kopalni pracują z własnej woli?
     - Oczywiście! Wszyscy chcemy się stąd wydostać. I u nas nie nazywa się ich "kopaczami". U nas są to Krety. I nie oddajemy ani bryłki temu zramolałemu królowi! W Nowym Obozie nie ma Magnatów, ani Guru, którzy mogliby tobą pomiatać. To jedyne miejsce, gdzie można doświadczyć wolności.
     - Co w takim razie robicie z rudą?
     - Nasi magowie mają plan, który otworzy nam wyjście z tego przeklętego miejsca. Gromadzenie rudy to część tego planu. Gomez i jego ludzie pławią się w luksusach, a my ciężko pracujemy, żeby również te sukinsyny mógłby się stąd wydostać. - Odetchnął głęboko. Najwyraźniej mocno się zdenerwował. - Tak to właśnie wygląda.
     Przeszliśmy przez stary most, zrobiony z grubych lin i nieco spróchniałych desek, po czym skręciliśmy w lewo, wzdłuż górskiej ściany. Po lewej stronie było jezioro, a nad nim dwie drewniane chałupki, w dość zaawansowanej ruinie. Mordrag zatrzymał się pod bramą wbudowaną w skałę. Tuż obok niej zaczynała się ścieżka, wiodąca przy ścianie gdzieś daleko w górę. Bramy pilnowało dwóch Szkodników.
     - No to jesteśmy – rzucił Mordrag wesoło. - Za tą bramą zaczyna się Nowy Obóz. Porozmawiaj z Laresem, on ci wyjaśni co i jak. Weź też ten pierścień. To twoja przepustka do niego. Trzeba mieć nie lada powód, żeby się z nim spotkać. Wiesz co? - dodał po zastanowieniu. - Chyba zostanę tu jakiś czas. Po przemyśleniu, muszę przyznać ci rację, że w Starym Obozie zrobiło się nieco zbyt gorąco. A ja w końcu zarobiłem już tam dość sporo.
     - A co z twoimi towarami?
     - Są ludzie, którzy odpowiednio o nie zadbają. Ale jeśli zostaniesz jednym z nas, powiem ci, do kogo się zgłosić w razie potrzeby. Mam wszystko po znacznie niższych cenach niż Fisk i reszta.
     - Biznes to biznes?
     - Dokładnie tak. Gdybyś czegoś potrzebował, znajdziesz mnie w karczmie, na środku jeziora. Póki co – bywaj!
     Mordrag odszedł, zostawiając mnie pod bramą. Postanowiłem, że rozejrzę się trochę, pogadam z ludźmi, wybadam obóz. Obawiałem się, że skoro nie mam przynależności, mogą wziąć mnie za szpiega. Wolałem wybadać grunt, nim wejdę do centrum obozu.
     - Mordrag wrócił, no no – odezwał się jeden ze Szkodników pilnujących bramy. - Niech zgadnę, w Starym Obozie robi się ciepło? Ostrzegłeś go?
     Kiwnąłem głową, podczas gdy jego towarzysz odpalił skręta.
     - Jasna cholera, Pirh, jesteś największym sukinsynem, z jakim przyszło mi pełnić wartę! - wrzasnął mój rozmówca. - Ej, koleś, nie masz czasem czegoś do palenia? Ten wredny pajac specjalnie pali wtedy, gdy ja nic nie mam. A źródełko w obozie ostatnio słabo płynie. Oddałbym rękę za coś do palenia.
Już miałem zaprzeczyć, gdy przypomniałem sobie, że wczoraj na odchodne Diego wcisnął mi w rękę skręta, ze słowami:
     - Trzymaj, rozluźnij się. Przyda ci się po tym co przeszedłeś.
     Wtedy słabo kontaktowałem i schowałem go do kieszeni. Na szczęście wciąż tam był.
     - Nieco pognieciony – powiedziałem, wyjmując go z kieszeni – i w dodatku nie mam ognia...
     - Stary, ratujesz mi życie! Co ty, handlarz z Obozu Sekty, czy jak? - zawołał Szkodnik. Dawno nie widziałem tak szczerej radości na czyjejś twarzy. Jego kompan jakby nieco się skrzywił i odszedł nieco dalej. - O ogień się nie martw, stary Jark potrafi wykrzesać ogień nawet pod wodą!
     I tak staliśmy jakiś czas pod bramą, paląc skręta, który – jak się dowiedziałem - nosił nazwę charakterystyczną dla Bractwa – Zielony Nowicjusz. Dawno nie miałem okazji do palenia, dlatego dość szybko mówiąc delikatnie – wyluzowałem się. Odpłynęły ze mnie wszystkie myśli i przez dłuższy czas zastanawiałem się, dlaczego na wodzie w jeziorze rozchodzą się fale, skoro nie ma wiatru.
     Nie trwało to długo. Po dłuższej rozmowie o niczym przeszedłem przez bramę i udałem się ścieżką, okrążając jezioro. Jerk na odchodne polecił mi odnalezienie Najemnika Gorna, ale zdążyłem zapomnieć już po co. Dalej, nieco w górze, po lewej stronie była wielka tama, zaś po prawej wielka skalna ściana, przy której znajdowała się ścieżka, biegnąca stromo w górę. Pomiędzy nimi wybudowano drewniany dom, czy też raczej magazyn, zaś wokół niego rozciągały się pola ryżowe, na których pracowało kilkanaście osób. Szedłem ścieżką, uśmiechając się do siebie – jakby nie patrzeć, przyjęto mnie tu o wiele lepiej niż w Starym Obozie.
     W momencie, gdy mijałem wspomniany magazyn, z grupy Szkodników, opierających się o ścianę odłączył się jeden i zawołał mnie.
     - Hej, ty! Jesteś tu nowy, no nie? Potrzebuję kogoś, kto zaniesie wodę zbieraczom ryżu. Nie chciałbyś się tym zająć? W ten sposób od razu poznasz kilku ludzi. Zainteresowany?
     Zmierzyłem go wzrokiem. Był to krótkowłosy brunet, mniej więcej w moim wieku. Sprawiał wrażenie dość przyjaznej osoby.
     - Jasne, chętnie wam pomogę – odpowiedziałem. Jak już wspominałem, zależy mi na dobrych relacjach.
     - Świetnie. Idź do Ryżowego Księcia – wskazał mi ręką grubego faceta, bez koszulki, stojącego niedaleko wejścia do magazynu. - Od da ci wodę.
     Zrobiłem to. Ryżowy Książę, doprawdy odpowiednia ksywa. Księciunio z założonymi rękami obserwował pracujących w pocie czoła zbieraczy. Zza jego ramienia wystawała rękojeść dziwnej, dwuręcznej broni.
     - Troszczysz się o pola ryżowe, prawda? - zapytałem, by zwrócić na siebie uwagę.
     - Czemu pytasz? - zapytał powoli, przeciągając sylaby. Prawdę mówiąc, spojrzenie miał dość tępe.
     - Przysyła mnie tamten facet, mam zanieść wodę zbieraczom.
     - Aha. Lewus.
     Odwrócił się i znikł w magazynie. Po chwili wrócił, trzymając w rękach skrzynkę pełną niewielkich bukłaków z wodą.
     - Trzymaj. Tuzin. To jakieś dwa razy niż liczba zbieraczy, więc postaraj się, żeby coś zostało.
     Albo jestem upalony bardziej niż mi się zdawało, albo księciunio nie potrafi liczyć. Już na pierwszy rzut oka widać, ze zbieraczy jest więcej, a po dokładnym przeliczeniu wyszło mi siedemnastu. Księciunio nie spojrzał więcej na mnie, tylko dalej wpatrywał się nieskażonym myślą spojrzeniem w swoje kochane pola ryżowe. No dobra, czas wziąć się do pracy.
     Skrzynka była dość ciężka, dlatego postawiłem ją na ziemi i nosiłem po trzy lub cztery bukłaki do każdego ze zbieraczy, zaczynając od tych najbliżej Lewusa. Już pierwsza osoba, powitała mnie jak wybawienie.
     - Piękne dzięki, stary! Jeszcze chwila i zacząłbym chłeptać z kałuży...
     Wypił cały bukłak wody na raz. Przegryzłem język. Głupio było mi upomnieć, że jeśli wypije cały, inni nie dostaną jej wcale.
     Jakoś udało mi się dogadać z większością zbieraczy i po rozdaniu wody pierwszej dziesiątce miałem jeszcze pięć bukłaków. Interesujące było, że im dalej od Lewusa i Księciunia, tym bardziej byli rozmowni. Pierwszą osobą, z którą porozmawiałem nieco dłużej był Pock – podstarzały zbieracz, który stracił już niemal wszystkie zęby., przez co nieco seplenił.
     - Miło zobaczyć nową twarz – powiedział, gdy juz się napił.
     - Pewnie jesteś tu już od dawna, prawda?
     - Święta racja, chłopcze, byłem jednym z pierwszych, któzy tu trafili.
     - W takim razie na pewno dużo wiesz o tym miejscu.
     - Co nieco – wzruszył ramionami. - Większość czasu spędzam tu, na polu. Pewnie dlatego udało mi się tak długo przeżyć... Dostajemy sporo ryżu i trochę gorzałki. Wiele może to nie jest, ale mi wystarcza.
     - Za co tu trafiłeś?
     Otarł pot z czoła i uśmiechnął się smutno.
     - Podatki, chłopcze, podatki. Moja chata była równie pusta co żołądek i kiedy w końcu ludzie tego przeklętego króla po mnie przyszli, nie miałem nawet sił by protestować. Wcześniej przez całe życie płaciłem – zawsze na czas. Ale przez wojnę, wszyscy ucierpieliśmy, a dla tego wieprza w koronie to żaden argument. Prawdę mówiąc, przyznam, że tu jest mi nawet nieco lepiej. Przynajmniej nie głoduję.
     Oddalałem się coraz dalej od magazynu i kolejny zbieracz, którego imienia nie poznałem, w zamian za wodę, dal mi ostrzeżenie, które dało mi spoor do myślenia.
     - Uważaj, koleś. Ten obóz pełen jest szumowin i sukinsynów. Jeśli masz możliwość, nie zostawaj tu zbyt długo, albo skończysz jak my.
     - Kogo masz na myśli?
     - Szkodników rzecz jasna! Cholera, dziwię się, że Najemnicy jeszcze nie zrobili z nimi porządku. Pracujemy tu całe dnie, bez przerwy, żeby inni mieli co żreć, a oni tak nam się odwdzięczają... Odejdź już. Lewus na nas patrzy.
     Odszedłem, nie dając po sobie poznać, ze to zauważyłem. Coraz mniej mi się to podobało. Zwłaszcza, ze następną osobą był zbieracz imieniem Rufus, który również powiedział mi ciekawą rzecz.
     - Możesz mi powiedzieć, co się tu dzieje? - zapytałem go, gdy oddał mi pusty bukłak. Z miejsca, gdzie się znajdowaliśmy, nie mógł nas dostrzec ani Książę, ani Lewus.
     - Zapytaj kogoś innego, dobra? Ja tu tylko pracuję.
     - Bez obaw, nie widzą nas.
     Odetchnął i spojrzał w tamtą stronę.
     - Najchętniej powiedziałbym Ryżowemu Księciuniowi, żeby sam odwalał swoją brudną robotę.
     - Kim tak właściwie on jest?
     - Był jednym z pierwszych ludzi, którzy tu trafili. Pomagał w zakładaniu obozu. Teraz tylko obnosi swoje tłuste dupsko po polach, pilnując nas i liczy worki. Tłusta świnia.
     - Skoro tak, to dlaczego tu pracujesz?
     Westchnął, a na jego twarzy pojawił się wyraz złości i smutku.
     - To się zdarzyło pierwszego dnia po moim przybyciu. Lewus, jeden z oprychów, pracujących dla niego podszedł do mnie i zapytał, czy nie pomógłbym im w pracy. Zgodziłem się od razu, wiesz, byłem tu nowy i zależało mi, by dobrze wypaść.
     Przełknąłem ślinę. Brzmiało to znajomo.
     - Następnego dnia, kiedy ucinałem sobie drzemkę, obudził mnie Lewus, ze słowami: Ej, chyba nie chcesz, żeby twoi kumple odwalali robotę za ciebie? Powiedziałem, że jestem wyczerpany po wczoraj i potrzebuję odpoczynku. Ale ten skurwiel wziął mnie za fraki i zaciągnął, dosłownie, na pole. Od tamtego czasu czekał na mnie przed moją chatą codziennie, póki sam nie nauczyłem się przychodzić. Co mogłem zrobić? Nie chciałem, żeby mnie poturbowali. To banda cholernych morderców. Lepiej trzymaj się od nich z daleka.
     Zastanowiłem się przez chwilę. Jakb nie patrzeć było ich tylko pięciu.
     - I nikt nie próbował się przeciwstawić?
     - Nie. Wszyscy są zastraszani. Jedynym, który mógłby to zrobić jest Horacy, ale on brzydzi się przemocą. To tamten facet, stoi blisko tamy. A teraz wybacz, muszę wracać do pracy.
     Zostały mi dwa bukłaki. Horacego zostawiłem sobie na sam koniec i na szczęście udało mi się rozdysponować je tak, by każdy dostał wodę.
     Gdy do niego podszedłem, ten wstał i nie dając mi dojść do słowa zawołał, mierząc wzrokiem miecz wiszący u mojego pasa:
     - Co tu robisz? Szukasz kłopotów?
     - Spokojnie, przyniosłem ci tylko wodę.
     - Hm, wyglądasz w porządku, chociaż tu nigdy nic nie wiadomo. Daj tę wodę.
     Napił się łapczywie, oblewając sobie koszulę.
     - Ach, od rzazu lepiej. Dziękuję. Wybacz, ze tak na ciebie naskoczyłem. Zawsze znajdzie się jakiś nowy, który wyobraża sobie nie wiadomo co.
     Zmierzyłem go wzrokiem. Facet był po czterdziestce, ale wyglądał dosć młodo. Był dobrze umięśniony, choć nie przesadnie, jednak gdy zobaczyłem jego ramiona byłem pewien, że każdy mięsień jest twardy jak żelazo.
     - Co ktoś taki jak ty robi w towarzystwie zbieraczy? - wypaliłem.
     - Lee też mnie o to pytał. Ale nie chcę już walczyć. Raz jeden zabiłem człowieka... i jak dla mnie było to o jeden raz za dużo. Zresztą właśnie dlatego tu trafiłem.
     - Jak to się stało?
     - Prawdę mówiąc nie wiem. Zwykła bójka w karczmie. Nie chciałem go zabić, najwidoczniej za mocno go walnąłem. Byłem wtedy kowalem. Chyba nie doceniłem własnej siły...
     - Dlaczego dołączyłeś akurat do tego obozu?
     - Do wyboru miałem tylko tych świrów z Sekty, a nie uśmiechało mi się pranie mózgów, któremu tam poddają nowicjuszy; w Starym Obozie miałem za dużo kłopotów ze Strażnikami. Tutaj natomiast Najemnicy i Szkodniki traktują mnie z szacunkiem.
     - To znaczy, boją się ciebie?
     - Nie wiem. Może. W każdym razie nie mam zamiaru już walczyć. Tutaj znalazłem spokój. No, chyba że w obronie własnej.
     W tym tonie zabrzmiała nuta groźby. Postanowiłem wyjaśnić pewną rzecz.
     - Nawet, żeby wyzwolić się od Księcia i jego ludzi?
     - Nawet. To nie jest rozwiązanie.
     - A możesz mnie nauczyć, jak walczyć z większą siłą?
     Zmarszczył brwi i zmierzył mnie wzrokiem.
     - Nawet gdybym mógł, to po co ci to?
     - Żeby pokazać sukinsynom, że nie można mną pomiatać – wypaliłem. Było to chyba błędem.
     - I zanim byś się nie spostrzegł, sam stałbyś się jednym z tych sukinsynów. Nie, chłopcze, to nie jest odpowiedź.
     Pomyślałem przez chwilę, wiedząc, że wiele zależy od tej odpowiedzi. Nic nie przyszło mi do głowy.
     - Dobre pytanie. Przemyślę je sobie.
     - Przemyśl. A potem wróć.
     Horacy wrócił do swoich zajęć, a ja stałem jeszcze przez chwilę w miejscu, wpatrując się w magazyn, gdzie zapewne Ryżowy Książę liczył worki. Skończyłem pracę, lecz zastanawiałem się - biorąc pod uwagę ostrzeżenia zbieraczy - co mnie czeka jutro.

wtorek, 16 maja 2017

Rozdział 3 - Realia (cz.2)

Rozdział 3 - Realia (cz.2)

Przepraszam za długą nieobecność, wiąże się to z nieregularnym czasem pracy. Teraz będzie już lepiej.

 ***
     - Nie wyciągaj broni – powiedział Grim, gdy dzieliło nas ledwie kilkanaście kroków. - Jeśli zauważą, że chcemy ich zaatakować, mogą nas zaskoczyć. Spróbujemy podejść, zagadać, a dopiero potem sprać ich porządnie. Zgoda?
     Kiwnąłem głową. Dwójka złodziejskich Kopaczy znajdowała się w tym samym miejscu co jakiś czas temu. Rozpalili niewielkie ognisko z którego unosił się podejrzanie gęsty dym. Wiatr zanosił go prosto ku małemu stadku ścierwojadów nad brzegiem rzeki, wyraźnie je denerwując. Nie miałem pojęcia co mogli tam palić, ale coraz bardziej czułem smród tego dymu.
     Grim szedł pierwszy, zaś Kopacze obserwowali nas dość niepewnie odkąd weszliśmy w zasięg słuchu. Domyślałem się, że nie mają pewności co do moich intencji po napaści Fannicka.
     To już za chwilę. Byliśmy o dziesięć metrów o nich. Teraz już pięć. Zacisnąłem kilka razy palce, by przygotować je na spotkanie z twarzami tamtych. Podejrzewałem, ze Grim zaraz rzuci się na tego z prawej, którego miał wygodniej zaatakować. Skupiłem się na drugim, a nasze oczy spotkały się. Grim zatrzymał się, dzieliło nas od rozstrzygnięcia zaledwie kilka sekund, a oni wciąż zachowywali niewzruszoną powagę...
     - I o to jesteśmy – odezwał się Grim, głosem niższym i poważniejszym niż dotychczas. Pozbawionym całej dotychczasowej ekscytacji.
     Coś mi tu nie pasowało. Dlaczego wciąż stoi jak słup? Dlaczego... zaraz, czy jeden z nich właśnie się nie uśmiechnął?
     O kur...
     - Jesteśmy tu – powtórzył Grim, odwracając się ku mnie.
     Nagle, w jednej chwili przekląłem w myślach całą swoją głupotę i naiwność, jednocześnie doświadczając porażającego uczucia paniki. Nagle, w ułamku sekundy wszystkie odpowiedzi pojawiły się w mojej głowie. Dlaczego Grim był ostatnio tak przygaszony. Dlaczego tak ochoczo doradzał mi zapłacenie za ochronę. Dlaczego z początku próbował nawiązać dobre relacje a potem przestał sie odzywać. Przeszła mi przez głowę myśl, że ten cieniostwór paradoksalnie uratował mi życie.
Tylko co z tego, skoro przez swoją głupotę zaraz mogę je stracić?
     - Daleko od twojego kumpla, Diego – powiedział cicho. Dwóch domniemanych złodziei wstało i rozdzielili się, próbując wraz z Grimem zamknąć mnie w trójkącie.
      Fannick ostrzegał mnie. Jasna cholera.
     Grim wyciągnął zza pasa swoją poobdrapywaną maczugę. Jego towarzysze również wyciągnęli broń, jeden z nich miał zwykłą lagę, zaś drugi pordzewiały miecz, bardzo podobny do tego, który teraz spoczywał w mojej chacie jako skobel.
     - Mam ci przekazać pozdrowienia od Bloodwyna.
     Rzucili się na mnie jednocześnie. Grim celował w głowę, pozostałych widziałem tylko kątem oka. Sukinsyny chcą mnie zabić! Nie miałem czasu na myślenie, uciekłem długim susem w jedyną możliwą stronę. Prosto w ognisko.
Odbiłem się, parząc sobie stopę i wylądowałem po drugiej stronie. Natychmiast wykonałem szybki obrót już i tak nieco poparzoną nogą posłałem w ich stronę to coś, co smażyło się w ogniu. Skry sypnęły na dwa metry w górę, Grim wrzasnął, łapiąc się za oczy.
     Miałem tylko jedną, jedyną przewagę i wiedziałem, że jeśli jej nie wykorzystam, niewątpliwie będzie to koniec mojej przygody w Kolonii. Dam się pokonać na własne życzenie.
     Wyciągnąłem miecz, natychmiast blokując cios tego z lagą. Przed drugim musiałem zrobić unik. On też mocno oberwał iskrami, więc skorzystałem z tego i z całej siły kopnąłem go w kolano, łamiąc kość z głośnym trzaskiem. Jego skowyt zabrzmiał mi w uszach niczym gong zwiastujący śmierć.
     Przez blask płomieni omal nie przeoczyłem maczugi Grima lecącej w kierunku mojego barku. Udało mi sie w porę unieść klingę i odbić ją nieco w bok, przez co moje ramię zdrętwiało silnie i przez chwilę nie mogłem nim poruszać, za to Grim poleciał za ciosem w stronę ziemi. Na jego twarzy zdążyłem zauważyć zaskoczenie. Nie spodziewałeś się tego, sukinsynu! Nie spodziewałeś się, że będę miał się czym obronić! Obiecałem sobie, że jeśli to przeżyję, kupię Scattyemu i Huno po butelce wódki.
     Podczas gdy Grim gramolił się z ziemi jego towarzysz nie próżnował. Mało brakowało, a przeciąłby mi kark. Ale przez ten atak za bardzo się odsłonił, a ja wykorzystałem to, że przez chwilę nie muszę się bronić i zaatakowałem, tnąc płasko na wysokości jego łokcia, wkładając w ten cios całą siłę. Nie miał szans tego uniknąć, ale wzbudził mój podziw, gdy jeszcze zdążył zablokować to własną klingą.
     Korozja to jednak zła rzecz i gdy jego miecz pękł z trzaskiem obiecałem sobie kolejną rzecz – że jeśli przeżyję, nigdy, ale to nigdy nie zaniedbam swojej broni.
     Pęknięcie zmieniło tor ciosu i zamiast w bok ugodziłem go w szyję. Obrzydliwie wykrzywiła mu się twarz, gdy wyciągnąłem ją z cichym pluśnięciem. Chyba przeciąłem mu kark, ale nie miałem czasu się upewnić. Czułem, że tuż za mną stoi Grim.
     Przed pierwszym ciosem udało mi się schylić. Drugi trafił mnie w ucho, choć na szczęście był dość lekki, ale i tak zwalił mnie z nóg i ogłuszył na kilka chwil. Wszystko przez to, że ten ze złamaną nogą z całej siły walnął mnie lagą w jedyne miejsce w jakie mógł mnie uderzyć leżąc na ziemi – w stopę. Chyba nawet złamał mi parę palców.
     Upadłem, w zamroczeni jednak pamiętając by trzymać miecz daleko od ciała. Przetoczyłem się w bok, wiedząc jednak, że nie zda mi się to na wiele. Ciąłem na ślepo, próbując zyskać parę sekund. Poczułem, że Grim próbuje zaatakować z innej strony. Wolną ręką wymacałem coś miękkiego i bez namysłu rzuciłem tym w jego stronę. Chyba trafiłem, bo usłyszałem okrzyk obrzydzenia. Czując, że zaczynam odzyskiwać wzrok rzuciłem się na niego, ślepo wymachując mieczem. Upadliśmy obaj. Dostałem w kark, ale nie przejmowałem się, bo już go widziałem. Podczas upadku obaj upuściliśmy broń, a teraz to ja byłem na górze i zacisnąłem dłonie na gardle Grima. Szarpał się zbyt mocno, więc uderzyłem go czołem, łamiąc nos. To też nie wystarczyło. Robił się siny, ale wciąż napinał szyję zbyt mocno bym mógł go udusić. Rozejrzałem się za mieczem i dostrzegłem go dwa metry dalej, tuż obok maczugi Grima. Dostrzegłem też coś o wiele bardziej niepokojącego. Podczas szarpaniny oddaliliśmy się dobre kilkanaście metrów od ogniska, do którego to właśnie zmierzały niepewnymi krokami dwa ścierwojady, które najwidoczniej odłączyły się od stadka nad rzeką, zwabione świeżą krwią, lub też zdenerwowane śmierdzącym dymem. Jeden z nich podniósł coś małego i czerwonego – to ucho, które podniosłem z ziemi by rzucić w Grima. Tylko że to nie było ucho moje, ani żadnego z nich. To ucho musiało wypaść z ogniska, gdy rozrzuciłem je kopniakiem.
     Zrobiło mi się niedobrze gdy tylko zdałem sobie sprawę, co w tym ognisku się znajdowało, ale nie miałem czasu tego roztrząsać. Zostawiłem Grima, który krztusił się i pluł, łapiąc charkliwie powietrze i podniosłem swój miecz, patrząc niepewnie na ścierwojady. Na szczęście nie były zainteresowane mną, tylko Kopaczem ze złamaną nogą, który zdając sobie sprawę co się święci próbował odczołgać się w naszą stronę, szlochając pod nosem i patrząc na mnie błagalnym wzrokiem. W tym momencie dwa ścierwojady rzuciły się na niego, atakując ostrymi dziobami jego ranną nogę i w chwilę odrywając ją od ciała. Widząc to pozostałe osobniki znad rzeki pospieszyły ku nam. Nie patrząc na to oddaliłem się najszybciej jak tylko pozwalała mi ranna noga, nie odwracając się, gdy tylko upewniłem się, że żaden ze ścierwojadów nie zainteresował się moją osobą. Zostawiłem za sobą leżącego Grima i Kopacza, którego ścierwojady wbrew swojej nazwie pożerały właśnie żywcem. Krzyki na szczęście umilkły zanim dotarłem do bramy.
     Nie mogłem w to uwierzyć. Przeżyłem. Pomimo całej swojej głupoty i naiwności przeżyłem. Trzech na jednego! Nie wiedziałem czy bardziej zawdzięczam to szczęściu czy też nowemu mieczowi, ale to nie miało znaczenia. Byłem w skrajnym szoku, a serce wciąż waliło mi jak młotem. Nie docierało do mnie nawet gdzie jestem, dopóki nie zwymiotowałem obficie pod nogi Svena, niemal brudząc mu buty.
     - Uważaj, do jasnej cholery! - krzyknął jego kompan.
     - Nie krzycz, nie widzisz w jakim jest stanie? No, żółtodziobie, nie miałeś łatwego dnia, co? Na twoim miejscu poszedłbym do chaty i nie wychodził stamtąd do wieczora.
     Kiwnąłem głową, nie będąc w stanie nic powiedzieć i wszedłem do Obozu. In Extremo wciąż grali, lecz do mnie jakby nie docierały bodźce zewnętrzne. Aż do momentu gdy w tłumie nie dostrzegłem Bloodwyna.
     Teraz rozumiem, co czuł Fannick. W tym momencie wezbrała we mnie taka nienawiść, jakiej jeszcze w życiu nie czułem. Jednak z drugiej strony cieszyłem się, że on mnie nie zauważył. Nie chciałem by widział mnie w takim stanie.
     Skierowałem się w stronę chaty, lecz nim zrobiłem kilka kroków ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Był to Diego.
     - Chodź ze mną.
     Poszedłem. Weszliśmy do jego chaty, a on zamknął drzwi by odgrodzić się od tłumu i zapalił świeczkę.
     - Głodny? - zapytał.
     Nie czekając na odpowiedź postawił przede mną pół bochenka chleba, pętko kiełbasy i glinianą karafkę z wodą. Wedle standardów Kolonii, które poznałem była to królewska uczta. Zabrałem się do pałaszowania.
     - Czemu mi to dajesz? - zapytałem z pełnymi ustami.
     - Mówiłem ci już, że jestem zbyt miły by przyglądać się pewnym rzeczom. Poza tym domyśliłem się, co się stało przed chwilą. Widziałem, jak wychodzicie z obozu. Gdzie on teraz jest?
     - Nie wiem. Zostawiłem go przed obozem.
     - Tak po prostu?
     - Podczas walki zaatakowały nas ścierwojady. Pozostała dwójka nie żyje.
     - Więc było ich trzech? Masz mój podziw, niewielu by przeżyło w takiej sytuacji.
     - Marne pocieszenie. Tylko dlatego, że miałem lepszą broń.
     - Może i marne. Mam nadzieję, że wiesz kto za tym stoi?
     Pokiwałem głową.
     - Powinieneś wiedzieć, ze rozmawiałem z Rączką. Polubił cię. Dowiedział się z pewnych źródeł, że ta osoba wynajęła kilku Kopaczy, którzy mają dość nieciekawą przeszłość, żeby zajęli sie rozliczaniem długów. Wiesz, co mam na myśli, prawda?
     Znów przytaknąłem.
     - Doszliśmy do wniosku, że warto cię ostrzec. Wydajesz się być obiecujący, być może już wkrótce twoje zdolności będziesz mógł wykorzystać dla naszego obozu. Radzisz sobie dość dobrze, a jesteś tu zaledwie kilka dni. Rączka i Świstak popierają cię, Scatty wciąż czeka na twoją walkę, a Dexter kazał ci przypomnieć, że jesteś mu coś winien. Cienie cię znają.
     - Daj mi jeszcze kilka dni, a zdobędę poparcie pozostałych.
     - Mam lepszy pomysł. Jutro po południu wyniesiesz się z obozu.
     Miałem nadzieję, że się przesłyszałem. Przecież dopiero co powiedział coś zupełnie odwrotnego!
     - Nie rób takiej miny, nie wyganiam cię – powiedział Diego uspokajającym tonem. - Musisz pobyć trochę czasu poza zasięgiem pewnych osób tobie nieprzychylnych. Aż sytuacja się nieco uspokoi. Porozmawiam z Dexterem, by dał ci więcej czasu na zwrot rudy. Spotkamy się jutro po południu, udzielę ci kilku wskazówek, a potem wyruszysz do Bractwa lub Nowego Obozu. Decyzję pozostawiam tobie.
     Zaskoczyło mnie to. Diego wydawał się mówić szczerze, w dodatku w jego spojrzeniu było coś łagodnego, co sprawiało że chciałem mu zaufać. Ale taka bezinteresowna pomoc wywołała u mnie podejrzliwość.
     - Dlaczego to robisz? Dlaczego mi pomagasz?
     Diego zrobił minę jakby naprawdę był zaskoczony.
     - Takich jak Grim jest więcej, a ten osób jest mały. Mówiąc krótko, dostrzegam w tobie potencjał i nie mogę pozwolić by się zmarnował. Szkoda by było stracić takiego człowieka. Musisz zdać sobie sprawę z tego, że im więcej wiesz, im ważniejsze znasz osoby, tym bardziej będziesz wartościowy dla Gomeza. A to oznacza że otrzymasz lepszą pozycję. Musimy oddalić cię od zagrożenia wewnątrz i jednocześnie stworzymy ci możliwość do wyrobienia sobie kontaktów w innych obozach. Gdy tu powrócisz, będziesz dla nas bardzo cenny. O ile dobrze wykorzystasz ten czas. Dlatego czekać cię będzie jeszcze wiele pracy.
     Kilka godzin później, leżąc już na łóżku w swojej chacie rozmyślałem nad tym co mówił Diego. Czułem przyjemne ciepło na myśl że mam kogoś, kto mną pokieruje w tym zapomnianym przez bogów miejscu. Komu w gruncie rzeczy zależy na moim życiu, bez znaczenia z jakich względów. Zastanawiałem się też, czy Grim przeżył, a palące poczucie zdrady wzbudzało we mnie pragnienie ujrzenia jego martwego ciała.
     Nie mogłem zasnąć. Nie tylko z niepokoju i obawy, że ktoś za moment włamie się do mojej chaty, by mnie zabić, ale także z bólu. Gdy opadła ze mnie już całkiem adrenalina, poczułem silny ból w stopie, która oberwała lagą. Całe szczęście palce nie były złamane, ale potężny kolorowy siniec rozlał się na skórze, co było bardzo bolesne. Leżałem do późna w nocy, twarzą do drzwi, nasłuchując każdego odgłosu dochodzącego z zewnątrz, aż w końcu zmógł mnie sen.
     Rano, po obudzeniu stwierdziłem, że nadal żyję, obudziła się we mnie nadzieja. Postanowiłem zrobić coś pożytecznego przez te kilka godzin, które mi pozostały. Tak więc kręciłem się pomiędzy bramą zamku a areną i ponownie wypytywałem napotkanych Kopaczy o Neka. Niewielu chciało rozmawiać. Myślałem, że w tej dzielnicy nikt już prawdopodobnie nic nie wie i muszę zastanowić się nad innymi sposobami, gdy przechodząc obok chaty Rączki napotkałem grubego faceta w białym fartuchu, mieszającego chochlą w dużym kotle. Już raz, gdy wychodziłem od Rączki próbował mnie zaczepić, ale wtedy nie zwróciłem na to uwagi. Teraz musiałem przejść obok niego, a w zasadzie zdałem sobie sprawę, że jeszcze z nim nie rozmawiałem. Bo niby co może wiedzieć kucharz?
     - Hej ty! - zawołał do mnie z błogim uśmiechem. - Założę się, że lubisz sobie dobrze podjeść! Opracowałem nową recepturę. Potrzebuję jeszcze kilku składników i będzie gotowa, tylko ktoś musi mi je przynieść. Co ty na to?
     - Co to za przepis?
     - Nazwałem ją Potrawką z Chrząszcza a'la Snaf. Z ryżem, grzybami i ziołami.
     Chrząszczami? Nie, nie zdziwiło mnie to, wiedziałem jak muszą żywić się zwykli Kopacze, ale przez chwilę zwalczyłem odruch wymiotny. Potem odezwał się mój brzuch.
     - Brzmi całkiem całkiem – powiedziałem przełykając ślinę.
     - Prawda? - ucieszył się Snaf. - Jak to zrobisz, dostaniesz tyle potrawki ile tylko zapragniesz!
     - Czego potrzebujesz?
     - Kilka chrząszczy, powiedzmy trzy i grzybów zwanych piekielnikami. Spójrz, wyglądają jak ten tu – pokazał mi grzyba leżącego obok niego w trawie. Miał biały kapelusz z kilkoma ciemnymi plamkami. - Przynieś mi je jak najszybciej, a Wielki Snaf, Najlepszy Kucharz w Kolonii w mig przygotuje swoje popisowe danie.
     - Gdzie mogę to znaleźć?
     Snaf wyglądał i mówił jak prawdziwy pasjonat. Zakładałem, że kucharz w takim miejscu cieszy się dość sporą popularnością, a widać było, że nawet w tak ograniczonych warunkach stara się przygotować coś, co choć odrobinę przypominałoby zwykły obiad.
     - Chrząszcze żerują na odpadkach, więc nie będzie to problemem. Znajdziesz wiele w opuszczonych chatach, albo przy bramach obozu. Za to piekielniki rosną w trawie, dość sporo widziałem przy południowej bramie. Możesz zacząć tam szukać, tak jak miał to zrobić ten drugi.
     - Ten drugi?
     - Tak, trzy dni temu wysłałem takiego jednego Strażnika po grzyby, ale ten nicpoń zapewne skorzystał z okazji i uciekł do Nowego Obozu! A moja potrawka stoi i czeka, nieskończona...
     - Kim był ten Strażnik?
     - Nazywał się Nek. Długo wzbraniał się, ale gdy powiedziałem mu, że nic więcej do jedzenia ode mnie nie dostanie, w końcu poszedł... I nie wrócił.
     Wygląda na to, że najważniejszy trop miałem tuż pod nosem, a ja, głupi, tego nie zauważyłem.
     - Gdzie udał się Nek?
     - Mówił, że nieopodal południowej bramy widział sporo grzybów i tam chciał zacząć szukać.
     - W porządku. Też tam poszukam. Wkrótce wracam.
     Uradowany, że w końcu trafił mi się jakiś trop i mam okazję wyjść z obozu ruszyłem w stronę południowej bramy. Gdy znalazłem się na ścieżce, którą wczoraj szedłem z Fannickiem, rozejrzałem się uważnie. Stałem na rozwidleniu trzech dróg. Dwie z nich biegły w różne strony wzdłuż palisady otaczającej obóz, zaś trzecia na wprost, zmierzając w stronę lasu. Kawałek dalej, po lewej znajdowały się pozostałości po murowanej chacie, wokół której kręciło się kilka ścierwojadów i jaszczur. Nie miałem najmniejszej ochoty na spotkanie tego stwora, w dodatku słyszałem, ze niektóre są jadowite. Po prawej stronie, nieco za drogowskazem, z którego nic nie dawało się rozczytać leżało kilka znacznej wielkości głazów. Ruszyłem ścieżką na wprost, cały czas bacznie obserwując jaszczura, by nie zwabić go do siebie. Po swojej prawej miałem pokaźnej wielkości skalną ścianę, z licznymi półkami i miejscami do wspinania się. Po pewnym czasie, krążenia w kółko i obserwowania ziemi, w końcu trafiłem na kilka grzybów, ale nie były to piekielniki – były zbyt duże i nieco inny rodzaj kapelusza.
     Podnosząc się zauważyłem kretoszczura. Stał samotnie, nieopodal, a nieco a nim zauważyłem kolejną grupę grzybów. Teraz już się nie wahałem. Podszedłem do tego świńskiego stwora i nim zdążył odwrócić swój ohydny łeb, uciąłem mu pół czaszki. Nie zdążył nawet kwiknąć.
     Grzyby, które za nim rosły okazały się być tymi, których szukałem. Napchałem nimi kieszenie i już zamierzałem wrócić do obozu, gdy mój wzrok przykuło coś innego.
     Patrząc od strony bramy nie dostrzegłbym tego ze względu na niewielki pagórek i głazy blokujące widok, lecz stąd dość wyraźnie widziałem ubytek w skalnej ścianie. Bardzo blisko obozu. Zbliżyłem się i stanąłem naprzeciw niewielkiej jaskini, w której urzędowało stadko kretoszczurów. Nie licząc tego, którego właśnie zabiłem bylo ich pięć. Ale nie to mnie zainteresowało. Kretoszczury wyraźnie coś jadły i to coś błyszczało czernią nawet z tej odległości.
     Ponownie uniosłem miecz i zbliżyłem się, bardzo powoli. Planowałem wywabić je pojedynczo na miarę możliwości.
     Pierwszy podniósł łeb i zakwiczał, gdy znajdowałem się piętnaście metrów od nich. Gdy zbliżyłem się o kolejne dwa kroki, zostawił zdobycz i ruszył na mnie, kwicząc bez przerwy. Obiegłem go z lewej strony i wbiłem miecz w cielsko w miejsce, gdzie powinno być serce. Kretoszczur zakwiczał głośniej i jeszcze bardziej denerwująco niż poprzednio i zdechł. Gdy wyciągnąłem miecz, zauważyłem, że kolejna dwójka biegnie w moją stronę, więc wycofałem się w stron głazów. Skoczyłem na jeden z nich, a w tym czasie dołączył do nich trzeci. Swoimi krótkimi łapami nie były w stanie wspiąć się na śliski kamień, dlatego stały metr niżej ode mnie, kwicząc wściekle i drapiąc pazurami ziemię. Widząc ich powolność skoczyłem przed siebie, lądując za nimi i nim zdążyły nawrócić, rozpłatałem dwa jednym cięciem. Trzeci zdążył i mało brakowało a by odgryzł mi rękę. Czując krótką falę strachu, gdy jego zęby minęły moje ramię o włos, odwinąłem się i przeciąłem mu szyję. Nie mógł już kwiknąć. Upewniwszy się, że wszystkie nie żyją, wszedłem do jaskini, gdzie ostatni, najbardziej wygłodniały kretoszczur wciąż pałaszował to, co zostało z człowieka ubranego w zbroję Strażnika. Bez problemu pozbawiłem go życia, po czym otarłem miecz o ziemię i przyjrzałem się ciału.
     Ciało na pewno nie było zbyt świeże, ale było też objedzone niemal do kości. Zwłaszcza twarz, ręce i te części ciała, gdzie kretoszczury były w stanie sięgnąć do mięsa. Powstrzymując mdłości przeszukałem kieszenie. Znalazłem prosty amulet z wygrawerowanym napisem "N.E.K". A wiec udało mi się go znaleźć. Fletcher chyba nie będzie zadowolony.
     Prócz tego w jaskini znalazłem prosty miecz strażnika i kilka małych ampułek z czerwonym płynem. Wszystko jakoś upchałem do kieszeni i jak najszybciej opuściłem tamto miejsce, czując, że jednak zaraz zwymiotuję.
     Powrót do obozu zajął mi chwilę. Po drodze znalazłem kilka chrząszczy urzędujących blisko tawerny. Były cholernie duże, niemal wielkości mojej dłoni i nie było łatwo zmiażdżyć im chitynowe łby. Wszystko zaniosłem Snafowi, który pochwalił mnie, że nie uciekłem do innego obozu i kazał mi poczekać, aż skończy potrawkę.
     Z całą sympatią dla niego, potrawka była obrzydliwa. A moze to po prostu mój żołądek wciąż buntował się przed tym co widziałem chwilę temu. Jedyne co zrobiłem to podziękowałem Snafowi z uśmiechem, zjadając całą miskę. Naprawdę chyba go polubiłem.
     Fletchera znalazłem tam, gdzie zwykle. Ledwie podszedłem, naskoczył na mnie.
     - Mamy do pogadania, młokosie. Wczoraj znaleźliśmy dwa trupy, tuż przed twoją chatą. Jak to wyjaśnisz?
     - Skąd mam to wiedzieć? Nawet mnie tu nie było. Niemal cały dzień spędziłem na koncercie.
     - Tak mówisz? Dziwnym jest...
     - A nie wolałbyś bardziej dowiedzieć się, co się stało z twoim kolegą?
     Fletcher zamilkł, patrząc na mnie wyraźnie zaskoczony.
     - Znalazłeś Neka?
     - Tak.
     - I?
     - Został zjedzony przez kretoszczury, w jaskini blisko południowej bramy.
     Fletcher zmarszczył brwi. Nie była to reakcja jakiej oczekiwałem
     - Wciąż tam jest? Znalazłeś coś przy nim?
     - Tak, ten amulet – pokazałem mu. - Jeśli chcesz go pochować, to się pospiesz, ale uprzedzam, że dużo z niego nie zostało.
     - Dobra, sprawdzę to. A ten amulet oddaj Złemu, szukał go bardzo intensywnie. Tylko nie mów mu, w jakim stanie go znalazłeś, dobra?
     Pokiwałem głową. Fletcher wyglądał dziwnie, jakby wiadomość o śmierci Neka ani go nie zasmuciła ani nie uspokoiła.
     Nie miałem zamiaru oddawać tego amuletu zbyt szybko. Zły mieszkał w rewirze Bloodwyna, a mi życie jest jeszcze miłe. Udałem się do swojej chaty, czekając na Diego. Miałem już pomysł, jak załatwić sprawę z opuszczeniem obozu.