wtorek, 6 marca 2018

     Rozdział 6 - Komu trochę ziela? (cz. 2/2)


***

     - Znowu ty, co?
     - O co ci chodzi? Przecież przychodzę tu codziennie i ty mnie znasz.
     Gość wyglądał przez chwilę jakby już już miał mi przyłożyć, ale szybko wcisnąłem mu w ręce zawiniątko z rudą. Następnie śmiało zrobiłem krok wprzód.
     - Taak, teraz sobie przypominam. - Gdy go minąłem nagle złapał mnie za ramię. - Albo może i nie. Czegoś tu brakuje. Dwudziestu „czegoś” z tego co czuję.
     Skubany, dobry jest. Żeby wyczuć po wadze trzydzieści bryłek rudy? Całe szczęście, że przygotowałem się na taką okoliczność. Wcisnąłem mu szybko w rękę kolejny pakunek, tym razem z dwudziestoma bryłkami.
     Facet pełniący zaszczytną funkcję wykidajły bardzo szybko schował wszystko do kieszeni.
     - Silas się ucieszy – mruknął i odwrócił się, co uznałem za jawne pozwolenie.
     Udało się! Udało mi się wejść do karczmy!
     Był wczesny ranek, dzień po zdobyciu chaty. Przed chwilą udało mi się znaleźć Kagana i poinformować o rozdaniu prezentów. Wyraźnie się ucieszył, bo w nocy miał kilku klientów i ziele dobrze schodzi. Wynagrodził mnie stoma bryłkami rudy; prawdę mówiąc korciło mnie, żeby zostawić sobie te, które wpadły mi przypadkowo, podczas rozdawania skrętów, ale prawdę mówiąc zdałem sobie sprawę, że to mi może tylko zaszkodzić. Wyszło chyba na moje, gdyż Kagan dał mi prócz rudy całkiem ciekawy pierścień, który od razu włożyłem na palec. Mówił, że nie ma specjalnych właściwości, ale w razie kryzysu finansowego dostanę za niego kilka bryłek.
      I właśnie połowa mojej zapłaty znikła w kieszeni wykidajły. Mam tylko nadzieję, ze mój plan wypali.
     Karczma była niemal pusta. Tylko jeden stolik był zajęty, ten tuż przy wyjściu. Leżał na nim kolejny Sekciarz, z pewnością Baal Isidro, najwyraźniej spał. Dalej, w przeciwnym narożniku siedział samotnie przy stoliku ciemnowłosy Szkodnik, który zasalutował mi kuflem z piwem, gdy zbliżyłem się do lady. Kiwnąłem mu głową i zastukałem knykciami w ladę.
     Naprzeciw lady były schody, wiodące zapewne na taras na dachu, który widziałem z zewnątrz. Zapewne było tam więcej stolików. Z kolei za ladą były drewniane drzwi, wiodące prawdopodobnie do kuchni. Musiałem zawołać, by w końcu ktoś wyszedł.
     - Tak wcześnie? - zdumiał się. Facet był sporo starszy ode mnie, a na zwykły strój Szkodnika nałożony miał biały fartuch.
     - To twoja karczma? - zapytałem.
     - Aa rozumiem. Jesteś żółtodziobem? Wstąpiłeś do Kretów? No to teraz będę cię widział częściej! Destylujemy tu ryżówkę, sam zobaczysz, że staniemy się twoim ulubionym lokalem. Nic nie dorówna temu uczuciu, gdy po dniu ciężkiej pracy możesz napić się czegoś mocniejszego.
     - Macie też coś do jedzenia? - zapytałem.
     - Pewnie, choć nie ma dużego wyboru. W zasadzie mamy nawet piwo, chłopcy przynieśli z ostatniego transportu!
     - Umieram z głodu – wyznałem. Była to szczera prawda.
     - Zaraz coś poradzimy. Jery! - zawołał w stronę drzwi. Wychylił się zza nich siwy staruszek, również w białym, choć brudnym fartuchu. - Przygotuj udziec kretoszczura i dwa... – spojrzał na mnie – trzy jaja ścierwojada. W jajecznicy.
     - Robi się, Silas.
     - Napijesz się? - zaproponował.
     - Później. Najpierw chcę zjeść.
     - W porządku.
     Silas zniknął za drzwiami, a ja oparłem się luźno o ladę i obserwowałem Isidro. Jednocześnie byłem obserwowany przez Szkodnika w kącie. Zapewne nie przypadkiem wybrał takie miejsce.
     Po kilku minutach po karczmie zaczął rozchodzić się zapach, od którego natychmiast kiszki zagrały mi marsza. Gdy w końcu staruszek pojawił się, niosąc gliniany talerz z potężną porcją jajecznicy, smażonym mięsem i dwiema kromkami chleba, mój żołądek zaśpiewał z radości.
     - Dziesięć bryłek się należy – powiedział, zanim postawił jedzenie.
     Bez wahania zapłaciłem, pragnąc już jeść. Zorientowałem się, że czegoś mi brakuje.
     - Niestety, mamy tylko łyżki – rzekł staruszek, wyciągając spod lady topornie wystruganą z drewna łyżkę. - Musisz uważać, bo może mieć drzazgi
     Wymruczałem jakieś podziękowanie, po czym zająłem się pałaszowanie, mimo ostrzeżenia nie zważając na drzazgi.
     - A nie mówiłem?
     Dobrą minutę zajęło mi wyciąganie drzazgi z języka. Staruszek chyba był mną zaciekawiony, gdyż nadal nie wrócił do kuchni.
     - Trafiłeś tu niedawno? Wyglądasz na żółtodzioba.
     - Ay tak to wiaac? - zapytałem z pełnymi ustami.
     Mięso było niedoprawione i żylaste, za to jajka całkiem dobre. Najważniejsze było to, że dawały przyjemne uczucie pełności w brzuchu.
      - Oczywiście. Jestem Jeremiasz, zajmuję się tu gotowaniem i destyluję razem z Silasem ryżówkę. Poznam każdego Kreta, którego karmię. Ty nim nie jesteś.
     Wzruszyłem ramionami. W tym momencie jakaś chrząstka stanęła mi w gardle. Spróbowałem zagryźć chlebem, lecz nie pomogło. Wywoływanie kaszlu również.
      Jeremiasz obszedł ladę i bardzo mocno uderzył mnie w krzyż; chrząstka wyskoczyła z moich ust. Czując wielką ulgę obiecałem sobie nie jeść tak łapczywie.
     - Masz, chłopcze. Popij – uśmiechnął się Jeremiasz, podsuwając mi kubek ze świeżo nalaną ryżówką. - Tylko nie mów nic Silasowi.
     - Wielkie dzięki – powiedziałem z wdzięcznością.
     Staruszek sprawiał wrażenie kogoś, kto nieczęsto ma okazję z kimś porozmawiać. A starsi ludzie bardzo lubią rozmawiać. Zaczynam rozumieć dlaczego do mnie wyszedł. Czułem się więc zobowiązany podtrzymać rozmowę.
     - Jak tu trafiłeś? - zapytałem. - To znaczy na kuchnię, nie do Kolonii.
     - Silas mi pomógł. Przez kilka lat pracowałem na polach ryżowych, ale mój kręgosłup już się przestał na to nadawać. Ryżowy Książę nie raz rugał mnie i zmuszał do pracy, po której nie byłem w stanie zwlec się z łóżka. Silas, widząc jak mnie traktują postarał się, by przeniesiono mnie do kuchni.
     - Chyba nie lubisz Księcia, co?
     - To zapchlony wieprz! - syknął gniewnie. Po chwili, jakby zdumiony swoim atakiem wściekłości dodał: - Nikt nie pracuje tam z własnej woli. Książę nie bez powodu ma całą tę zgraję z Lewusem na czele. Gdyby mogli, zamęczyliby biedaków na śmierć. Nadal pracuje tam wielu moich kolegów...
     - Dlaczego Lares nie zainterweniuje? - zapytałem.
     - Może nawet o tym nie wie? Może ma to w dupie? Nie wiem, nigdy by mnie do niego nie dopuszczono.
     Chciałem jeszcze nieco wypytać o Ryżowego Księcia, lecz w tym momencie pojawił się kolejny Szkodnik, który również zamówił śniadanie i dosiadł się do tego w kącie. Jeremiasz zgarnął moją pustą już miskę i wrócił na kuchnię. Zanim to zrobił jednak zamówiłem u niego dwa piwa, za które zapłaciłem cztery bryłki.
     Nawet jeśli było rozwodnione to i tak lepiej niż mógłbym liczyć. Było zimne, co stanowiło wielki plus. Prawdę mówiąc bardzo mi smakowało, zwłaszcza po obfitym posiłku.
     Najwyższy czas zabrać się za realizację mojego planu, zanim pojawi się więcej osób. Zabrałem oba drewniane kufle i udałem się do stolika śpiącego Baala. Podstawiłem sobie drugi pieniek z sąsiedniego stolika – na lepsze siedzisko nie miałem co liczyć.
     - Halo, kolego – powiedziałem, potrząsając go lekko za ramię. Poruszył się, ale nadal spał, więc powtórzyłem to, tym razem mocniej. - Wstawaj! Mam piwo!
     Zabełkotał coś, po czym podniósł głowę. Widocznie zrobił to z dużym trudem, gdyż miał problemy z utrzymaniem ciała w pionie. Zakołysał się niebezpiecznie, po czym schylił gwałtownie. Odruchowo podciągnąłem nogi, obawiając się, że będzie rzygał, jednak nie zrobił tego. Po kilku chwilach doszedł do jako takiego stanu i przyglądał mi się z jednym przymkniętym okiem.
     - Kim... ty jesteś?
     Z gardła wydobyło mu się głośne beknięcie. Podsunąłem mu piwo.
     - Napij się kolego, słabo wyglądasz.
     - Dzięki... Nigdy nie odmawiam... Dobre. Zimne. Taaak.
     Głos wyraźnie mu się poprawił. Uniosłem kufel i zasalutowałem mu.
     - A więc za szybki powrót do zdrowia.
     - Za... Śniący... wielki.
     Opróżnił pół kufla kilkoma potężnymi łykami.
     - Słaba noc, co? - zagadałem ponownie.
     - A słaba, żebyś wiedział.
     - Domyślam się. Nie będę ukrywał. Wiem z czym masz problem i jestem tu by zaproponować ci współprace.
     Jego uniesione brwi świadczyły, że trafiłem na podatny grunt.
     - Masz duży ładunek ziela, którego szybko musisz się pozbyć.
     Baal Isidro nie odpowiedział od razu. Wziął kolejny łyk piwa, z wyraźną lubością, po czym sięgnął do paska. Dopiero teraz zauważyłem, że ma tam coś w stylu torby uplecionej chyba z jakiegoś włókna. Wyjął stamtąd jeden, niewielki sprasowany listek, małą garść ususzonego bagiennego ziela i moździerz.
     - Skąd wiesz? - zapytał, drżącymi rękami przygotowując sobie skręta.
     - Mogę ci pomóc w jego sprzedaży. Jeśli dasz mi ziele, znajdę kupca, a rudą podzielimy się po połowie.
     - Stary, nie jestem aż tak nawalony, żeby na to przystać. - Czknął głośno, a z ust poleciała mu strużka śliny. Skręt był już gotowy, mimo swojego stanu uwinął się bardzo sprawnie. - Dam ci ziele a ty się ulotnisz. Masz ognia?
     - Nie mam.
     Sięgnął znów do swojej dziwnej torby i wyjął hubkę i krzesiwo. Poczekałem aż zapali, zanim przejdę do finału.
     Milczałem, sącząc powoli piwo, które robiło się coraz cieplejsze. Isidro spalił całego skręta, wyraźnie odlatując. Chmura gryzącego dymu rozeszła się po całej karczmie, zwracając uwagę Szkodnika w kącie.
     - To jak? - zapytałem, gdy wyrzucił niedopałek.
     - Co jak?
     - Co z tym zielem?
     - Chcesz kupić ziele?
     Przewróciłem oczami i zacisnąłem pięść pod stołem.
     - Nie, ale ty chcesz. Ja mogę ci w tym pomóc.
     - Daj mi spokój, sam sobie poradzę!
     - Czyżby? - zapytałem, zniżając głos i nachylając się ku niemu. - Nie sądzę. Masz przerąbane.
     - Grozisz mi? - wybełkotał.
     - Nie. Rozmawiałem z Baal Kaganem. Interweniował w twojej sprawie do Cor Kaloma.
     Jego oczy zmieniły momentalnie wyraz ze skrajnego otępienia na czysta panikę. Chyba się udało.
     - Nie!
     - Tak.
     Przez chwilę wydawało mi się, że otrzeźwiał, ale gdy wstał, wyrżnąłby jak długi gdybym go nie przytrzymał.
     - Stary, musisz mi pomóc! Weź to, na Śniącego, weź! - stęknął mi na ucho, odpinając swoją dziwną torbę i wciskając mi ją w ręce. - Tego towaru jest na co najmniej czterysta bryłek. Sprzedaj to gdzieś, gdziekolwiek. Potrzebuję dwustu, resztę sobie weź.
     - Jasne – skłamałem pewnie. - Wrócę do ciebie jak tylko je sprzedam.
     - Dzięki... na Śniącego. Ratujesz mnie. Jak to dobrze, że tu przyszedłeś, by mi powiedzieć.. - jego głos robił się coraz słabszy gdy powoli osuwał się po ścianie. - Wielki Śniący, zmiłuj się nade mną...
     Jego ciało opadło bezwładnie, głowa spoczęła na stoliku i wrócił do pozycji w jakiej go zastałem. Poszło łatwiej niż się spodziewałem.
     Opiąłem jego torbę wokół pasa, ważyła całkiem sporo. W środku przyjemnie szeleściło dobrze ususzone ziele. Gdyby mnie teraz ktoś okradł, byłbym w niezłej dupie. Przez myśl przemknęło mi pytanie, co takiego zrobi mu Cor Kalom, że tak się przestraszył.
     W karczmie przybyło kilku kolejnych Szkodników. Kolejno zamawiali ryżówkę u zabieganego Jeremiasza, który nie wyglądał wcale na nieszczęśliwego z tego powodu.
     - Zaczyna się, co? - zagadałem, gdy podał mi kolejne piwo.
     - Póki nie pojawi się Silas tak będzie. Nie nadążam destylacją! Ci to potrafią wypić – zawołał radośnie.
     Zniknął za drzwiami do kuchni. Wypiłem szybko pół piwa, stojąc przy ladzie. Chciałem je dopić i wrócić do chaty, schować bezpiecznie ziele, a potem zabrać się do szukania dilera. Jednak, jak to w Kolonii bywa i tym razem wydarzyło się coś, czego nie byłem w stanie przewidzieć.
     Kończyłem już piwo, gdy do karczmy weszła grupa trzech Kretów. Najwidoczniej wracali prosto z Kopalni, gdyż byli mocno pobrudzeni. Weszli pewnie, nie zwracając uwagi na Szkodników, po czym wywiązała się między nimi rozmowa:
     - Piwo czy ryżówka?
     - Szkoda mi kasy na piwo. Dopiero dziś odebrałem wypłatę.
     - Dobra, dawajcie rudę.
     - Idziemy na taras?
     - Jasne, zaczekajcie tam na mnie.
     Dwójka poszła na górę, zaś trzeci, młody Kret z potężnymi bicepsami i zmierzwioną czarną czupryną zastukał w ladę, nawołując Silasa.
     - Może to trochę potrwać, gdyż jest tylko Jery i ma pełno roboty – powiedziałem do niego, gdyż wyglądał na mocno zniecierpliwionego.
     - Tak. - Ledwo na mnie spojrzał. - Wiem.
     - Przychodzicie prosto z Kopalni? - zapytałem.
     Nie obchodziło mnie to, ale chciałem zapytać o Dnima. Tak po prostu, chyba go polubiłem.
     - Zgadłeś.
     Widocznie nie chciał rozmawiać. Trudno, w sumie nie przeszkadzało mi to, była to tylko poboczna zachcianka. Jednak po chwili spojrzał na mnie ponownie, tym razem z o wiele większym zainteresowaniem.
     - Ty byłeś w Kopalni – powiedział. - Widziałem cię.
     - Tak, byłem przez chwilę – odpowiedziałem. Ja go nie kojarzyłem.
     Zaskoczyło mnie, gdy uderzył mnie otwartą dłonią w ramię. Nie rozlałem piwa tylko dlatego, że chwilę wcześniej opróżniłem kufel.
      - Ty skurwysynu, szpiegu od siedmiu boleści – warknął. - To przez ciebie zginął Lin!
      Te słowa mną wstrząsnęły. Skąd on do cholery mógł to wiedzieć?
     - Nie przyłożyłem ręki do jego śmierci. Sam jest sobie winien, skoro przekazywał wiadomości Magnatom.
     - Lin nie potrafił czytać ani pisać, ty zdradziecki skurwysynu! To przez ciebie nie żyje!
      - Skąd ty w ogóle...
     Nie dał mi skończyć, rozgniatając moją wargę pomiędzy zębami a swoją pięścią. Poczułem przejmujący ból. Rzucił się na mnie i muszę przyznać, że nie byłem w stanie nic zrobić. Obrywałem po twarzy, żebrach i brzuchu, a zanim zdołałem sam wyprowadzić cios, wszystko mnie już bolało. Ktoś krzyknął. Tarzaliśmy się po ziemi, okładając pięściami, gdy nagle ktoś nas od siebie odciągnął. Najpierw dostałem ja, z otwartej dłoni, aż mi zaszumiało w uszach, następnie mój przeciwnik. To wykidajło wkroczył do akcji.
     - Wypierdalaj stąd Senyan, nie chcę cię tu widzieć przez tydzień! - wrzasnął. Potem spojrzał na mnie, a ja już wiedziałem co powinienem zrobić. Nie zabił mnie tylko dlatego, że moja ruda wciąż przebywała w jego kieszeni. Zrozumiałem, nigdy mnie tu nie było, nic się nie wydarzyło. - Won.
     Nie dałem sobie tego dwa razy powtarzać. Siedząc już w chacie zorientowałem się, że podczas szamotaniny straciłem pozostałą rudę i nieco ziela. Ktoś będzie balował na mój koszt. Prócz tego miałem kilka niewielkich siniaków, ale nic czego nie dałoby się ukryć. Kto by pomyślał, że dopadnie mnie przyjaciel Lina. Trudno uwierzyć w winę kogoś bliskiego, nie miałem mu to specjalnie za złe. Gorzej, że przez ten eksces nie zostanę już wpuszczony do karczmy. A przynajmniej przez jakiś czas.
     Liczyło się, że mam ziele.
     Czas poszukać kupca.


czwartek, 1 marca 2018


Rozdział 6 – Komu trochę ziela?  (cz. 1/2)

      Przystanąłem na chwilę i zrzuciłem torbę na ziemię, żeby móc rozetrzeć ramię. Wprawdzie była pusta, jednak jej rzemienny pasek niemiłosiernie mnie drażnił swoją szorstkością. Zostawiłem ją i podszedłem do rzeczki, aby obmyć twarz. Byłem już zmęczony i może nieco znudzony.
      Umyłem twarz, spłukując kurz i pot, a po chwili namysłu jeszcze ramiona, otarte przez ten cholerny pasek. Cały czas byłem obserwowany przez wykidajłę stojącego przed karczmą. Kiedy próbowałem tam wejść, podając się za Kreta, ten z miejsca powiedział, że na niego nie wyglądam i żebym lepiej stad spieprzał. Teraz zapewne myśli, że szukam innego sposobu by dostać się do karczmy.
Poniekąd ma rację
      Torba była prezentem od Laresa, w nagrodę za pomoc w załatwieniu sprawy z Kopalnią. Może nie wypadłem tam najlepiej, ale najwyraźniej był ze mnie zadowolony, bo w ramach ukazania zaufania dał mi kolejne zadanie.
      - W obozie jest facet z Sekty, niejaki Baal Kagan. Wysłali go tu, żeby rozprowadzał bagienne ziele. Ma przy sobie towar warty około czterystu bryłek rudy. Chcę, żebyś zdobył dla mnie ten towar.
      - Mam okraść Baala? - zapytałem.
      - Jak to zrobisz to już twoja sprawa. Nie chcę by moi ludzie faszerowali się tym gównem, po tym stają się jeszcze bardziej leniwi niż zwykle... a to już coś. I chcę mieć tę rudę. To twoja szansa by się wykazać.
      Spojrzałem na niego poważnie. Jeśli mnie testował nawet w tej chwili, nie miałem zamiaru okazywać słabości.
      - Nie gwarantuję, że uda mi się to zrobić – powiedziałem szczerze.
      Lares wziął kolejny łyk wina i odprawił mnie gestem. Gdy już się odwróciłem rzucił jeszcze władczym tonem:
      - Przy okazji spróbuj zrobić coś pożytecznego w obozie. Chcę, żeby ludzie cię znali i ty też tego chcesz.
      Kolejne zadania, kolejne starania o uznanie. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę, ze czeka mnie jeszcze długa droga i nie można ot tak wyrobić sobie pozycji w Kolonii, jednak po akcji z Linem, zaczynałem mieć tego dość.
      Wstałem i spojrzałem na zachodzące słońce. Po rozmowie z Laresem, która miała miejsce rano niemal natychmiast udałem się do Baal Kagana. Widziałem go już wcześniej, całe dnie spędzał w jednym miejscu, w pobliżu wyjścia z jaskini, blisko chaty Laresa, paląc ziele i sprzedając je rozochoconym klientom. Zaczęcie od rozmowy z kimś, kogo miałem zamiar okraść wydawało mi się najlepszym początkiem, choć nie czułem się przy tym zbyt swobodnie.
      Baal Kagan miał wygoloną głowę, jak wszyscy członkowie Sekty oraz przekrwione białka od wypalonego zielska, również jak wszyscy członkowie Sekty. I oczywiście nosił tę śmieszną szatę, przypominającą spódnicę.
      - Jesteś z Sekty, prawda? - zapytałem, nie bardzo wiedząc jak zacząć rozmowę.
      - Jesteśmy Bractwem Śniącego, młody człowieku. Niech Śniący rozjaśni ci wzrok i oczyści twoje myśli. Jestem Baal Kagan.
      - Dlaczego nie jesteś wśród swoich? - zapytałem. - To znaczy, jesteś tu jedynym członkiem Bractwa...
      - Mylisz się, jest tu też Baal Isidro, mój towarzysz. Jesteś nowy w Kolonii, prawda? Tak myślałem. My, Bractwo, rozprowadzamy bagienne ziele w innych obozach. Aby nakierować umysły niewiernych na zbawienną moc Śniącego.
      - Więc rekrutujecie ludzi do waszego obozu?
      - To prostacka myśl. My pokazujemy im drogę do wybawienia – żachnął się Baal Kagan. - Niestety ci barbarzyńcy mają gdzieś swoją duchowość – westchnął. - Także głównie pozyskujemy fundusze dla Bractwa, sprzedając ziele.
      Dużo wysiłku kosztowało mnie zachowanie powagi.
      - Co takiego jest w tym zielu, że wszyscy wokół pragną je dostać? - zapytałem, szczerze zaciekawiony.
    - Oooch, bagienne ziele pozwala uspokoić umysł, oderwać go od doczesności i otworzyć na wszechwiedzę i mądrość Śniącego! Stan po wypaleniu...
      - Rozumiem – przerwałem bezceremonialnie, zanim się rozkręcił. - A kim takim jest Baal Isidro? Nigdy go tu nie widziałem
      Kagan natychmiast zszedł na ziemię, a w jego oczach pojawił się chłód.
      - Ziele pali tyle osób, że ledwo nadążamy z dostawami, a Baal Isidro całe dnie przesiaduje w karczmie na jeziorze i zamienia swoje ziele na ryżówkę. Obawiam się, że uzależnił się od alkoholu...
      - Może mógłbym ci w tym pomóc? - zapytałem, dostrzegając w tym swoją szansę. - Sprawić, że Isidro wróci do pracy?
      Baal Kagan machnął lekceważąco ręką.
      - Nie trzeba. Wysłałem już wiadomość do Cor Kaloma, on się tym zajmie.
      Cor Kalom. To jego przepis chciał Dexter. Wygląda na to, ze naprawdę facet jest szychą.
     - Jednak – dodał, a oczy mu nieco rozbłysły – możesz mi w czymś pomóc, jeśli szukasz pracy.
      - Pewnie – zgodziłem się natychmiast. - O co chodzi?
     - W tym obozie jeszcze znaczna część osób nie miała okazji spróbować mojego ziela. Dam ci kilka porcji, które rozdasz w obozie, wspominając, że w każdej chwili mogą wpaść do mnie po więcej.
      - Mówiłeś, że i tak nie nadążasz z dostawami – uniosłem brwi.
      - Problem Baala Isidro wkrótce zostanie rozwiązany.
      - Rozumiem, interes musi się kręcić.
      Wyraźnie się oburzył i uniósł dumnie brodę.
      - Wszystko robimy wyłącznie dla dobra naszego Bractwa, a także nieuświadomionych ludzi, jak ty. Robimy to, by zbawić wasze dusze!
      - W porządku, nie unoś się. Co będę miał, gdy rozniosę te twoje prezenty?
      - To już zależy od ciebie. Mogę dać ci kilka zwojów z zaklęciami Śniącego, a wiedz, ze to zupełnie niezwykły rodzaj magi, lub też poprzeć w Bractwie – oczywiście jeśli zechcesz do nas dołączyć. Moje poparcie otworzy ci wiele dróg; znam dobrze Cor Kaloma i Baal Tyona, którzy są bardzo blisko samego Y'Beriona, naszego Jaśnie Oświeconego Przywódcy.
      A to ciekawe. Być może udałoby się dzięki temu zdobyć przepis Dextera. Uśmiechnąłem się do siebie.
      - Ewentualnie mogę wynagrodzić cię rudą. Tak po prostu. Sto bryłek wydaje się być dobrą ceną?
     - Może lepiej porozmawiamy o tym jak skończę – powiedziałem. Prawdę mówiąc ruda by mi się najbardziej przydała, nieco żałowałem, że zostawiłem te kilkanaście bryłek i kilka innych rzeczy w swojej chacie. Tu nie miałem ani noclegu ani rudy. Byłem skazany na łaskę innych, dlatego miałem czas tylko do wieczora, by jakoś sobie z tym poradzić.
      Teraz minęło już dobre kilka godzin, a ja nadal miałem prawie połowę skrętów. Łaziłem po obozie jak głupi, próbując najpierw zagadać do osób, które już znałem. Jarvis i jego kolega wzięli ode mnie po jednym – co najlepsze od razu dali mi po dziesięć bryłek rudy, a słowem nie wspomniałem o zapłacie. Kolejne trzy oddałem Szkodnikom stojącym w grupce niedaleko chaty Laresa. Pozostali wyraźnie mnie zbywali samym wzrokiem. Zapewne wiedzieli iż Laresowi nie podoba się palenie ziela i woleli uniknąć tego publicznie. Mi to jednak nie ułatwiło roboty. Dziwna sytuacja przydarzyła mi się chwilę później, gdy szedłem po najwyższym piętrze, wzdłuż rzędu chat, zatrzymał mnie ciemnoskóry Szkodnik, o bardzo niedbałym zaroście.
      - Hej młody – syknął do mnie, wyglądając zza swojej chaty. - Podejdź tu na chwilę. Sprzedajesz ziele? - zapytał, gdy podszedłem. Widocznie starał się, by nie było go widać z zewnątrz. - Kagan jest obserwowany, a Lee i Lares są przeciwni handlowi zielem. Daj mi skręta. - Wcisnął mi w ręce dziesięć bryłek i z błogim uśmiechem powąchał to co mu podałem. - Tęskniłem za tobą, kolego – zwrócił się czule do skręta. - Dzięki młody. Mówią na mnie Klin i jeśli miałbyś chęć pomyszkowania nieco w Starym Obozie, zgłoś się, a dam Ci takie wytrychy, że żaden zamek ci się nie sprzeciwi. Odwdzięczę ci się radą. Widzisz tamtego gościa? Piętro niżej, kręci się niedaleko Cronosa. To Butch. Nie zbliżaj się do niego, ma niepohamowany nawyk napadania nowych.
      Po tych słowach zamknął mi przed nosem drzwi do chaty. Butch był osiłkiem, jego ręka była grubsza niż moje udo. Zdecydowanie wolałbym nie mieć z nim do czynienia.
      Obszedłem cały obóz, poznając przy tym Bustera i Rolo – dwóch Szkodników z bardzo nieskrępowanym poczuciem humoru, którzy – chyba nawet szczerze – życzyli mi powodzenia i doradzili by zakręcić się z zielem nieco wśród Najemników. Kawałek dalej spotkałem Wilka, Najemnika, który oferował się, że dobierze mi pancerz, gdy tylko zostanę członkiem obozu. Bardzo dobrze się z nim rozmawiało, polecił mi nawet udać się do Aidana, który jeśli powołam się na niego być może nauczy mnie kilku przydatnych rzeczy. Od niego też dowiedziałem się, że Najemnicy i Szkodnicy niespecjalnie za sobą przepadają, gdyż Szkodnicy prowadząc otwartą rywalizację ze Strażnikami ze Starego Obozu przysparzają kłopotów Najemnikom, którzy zobowiązani są do ochrony Magów Wody i rudy.
      Zaważyłem, że członkowie Nowego Obozu, bez względu na przynależność grupową dzielą się na trzy grupy. Pierwsza to tacy, którzy obserwują mnie z dystansu, ale nie nawiązują kontaktu wzrokowego i unikają konfrontacji, jednak jeśli podejdę do nich i zagadam to odpowiadają uprzejmie, choć zdawkowo. Druga grupa próbuje zabić mnie wzrokiem na odległość, jakby mieli mi za złe, ze zajmuję im miejsce w obozie. Do takich nawet nie podchodzę. Trzecia grupa, do której zaliczam Bustera, Rolo i Wilka to ludzie bardzo otwarci, mający na twarzach wymalowaną chęć pomocy. Nie wątpiłem, że tacy jak oni mogą być największymi zabijakami i to ich pozycja pozwala im być takimi lekkoduchami, lecz nie zmieniało to faktu, że z miejsca zyskali moją sympatię.
      Powoli nadchodził wieczór, słońce zachodziło, sprawiając że Bariera skrzyła się niebieskimi piorunami. Zupełnie jakbyśmy byli zamknięci w magicznej kuli jakiegoś chorego czarnoksiężnika, który obserwuje, popijając piwo, jak małe nieporadne mrówki próbują przetrwać w coraz bardziej ograniczonym środowisku.
      W pewnej chwili dostrzegłem w wodzie odbicie kogoś innego. Odwróciłem się.
Nade mną, zaledwie dwa metry dalej stał Butch we własnej osobie. Nie wiem dlaczego mnie podszedł, ani jak długo mi się przypatrywał. Wiedziałem natomiast, że nie wróży to nic dobrego.
      - Wstań – burknął. Jego solidny pancerz Szkodnika ledwo trzymał w szwach pod wpływem potężnej muskulatury. Tyle dobrego, że nie miał przy sobie broni. Ja miałem.
      Wstałem i spojrzałem mu w twarz. Był mojego wzrostu. Delikatnie przesunąłem dłoń na rękojeść miecza, dając do zrozumienia, że nie zawaham się go użyć.
     Butch przekręcił głowę, burknął coś niezrozumiałego, po czym wypuścił ze świstem powietrze.
    - Nie podoba mi się twoja gęba.
     Ciosem tak szybki, że najpierw go poczułem a dopiero potem dojrzałem posłał mnie dobry metr do tyłu. Wylądowałem plecami w wodzie, przez dobrą chwilę nic nie widziałem. Nawet nie byłem pewien gdzie dokładnie mnie trafił, gdyż cała twarz piekła mnie jednakowo. Gdy w końcu zdołałem unieść się na łokciach, będąc cały czas w płytkiej wodzie i udało mi się z wielkim trudem otworzyć oczy zobaczyłem, że ten nadal stoi nade mną, obserwując mnie z przekrzywioną głową. Jak małe dziecko, wyrywające nóżki konikowi polnemu, żeby zobaczyć co się stanie. Znów zalała mnie fala bólu i zamknąłem oczy.
      Chrzest Wody po raz drugi.
      - Wypierdalaj stąd, Butch! - usłyszałem gniewny głos. - Albo zaraz sam przestawię ci szczękę!
      Nie, to już była przesada. Istna groteska. Jestem na Placu Wymian. Właśnie dostałem w ryj od Bullita. A głos, który słyszę jest głosem Diego, który zaraz pod mi rękę i zaproponuje dołączenie do Starego Obozu. To...
      - Ruszaj dupę i wstawaj, żółtodziobie – warknął ktoś.
      Ponowne zmusiłem się, by unieść powieki. Nade mną nie stał już Butch, Butch oddalał się w stronę obozu szybkim kaczkowatym krokiem.
      Nade mną stał facet koło czterdziestki, niski rudzielec, zaś na jego krótkiej brodzi i wąsach widać było już siwiznę. Po pancerzu poznałem, że jest Najemnikiem, zza jego boku wystawał fragment ostrza potężnego topora.
      - Jeśli chcesz się tu wylegiwać, nie mam nic przeciwko – dodał po chwili. - Ale na twoim miejscu bym wstał.
      Spróbowałem się podnieść, jednak wciąż ogłuszony upadłem. Odetchnąłem i podjąłem kolejną próbę. Nie próbował nawet mi pomóc, za co byłem mu wdzięczny.
      - Chodź.
     Poszedłem za nim. Sprawdziłem torbę, która na szczęście nie ucierpiała, a znajdujące się w środku skręty nadal były suche. To świetnie.
      Zaprowadził mnie do ogniska w prawej części jaskini, na drugim poziomie. Wokół byli sami Najemnicy, lecz nikt specjalnie nie przejął się gdy ten gość kazał mi zbliżyć się do ognia i ogrzać. Inni, siedzący na prowizorycznej ławce zrobili mi nawet miejsce.
      - Hej, Torlof, co się stało młodemu? - zapytał ktoś.
      Najemnik, który mi pomógł usiadł na sąsiedniej ławce i zdjął z pleców broń. Rzucił ją gdzieś na bok i przeciągnął się.
      - Miał bliskie spotkanie z Butchem.
      Kilka osób zaśmiało się. Pozostali przewrócili oczami.
      - Może warto by było coś z nim zrobić, skoro Lares nie potrafi utrzymać go w ryzach?
      - Nie powinniśmy się w to wtrącać, Skun.
      - W takim tempie może nam w końcu zacząć brakować ludzi.
      - W Starym Obozie mają Chrzest Wody – zauważył Torlof. - U nam jest jeden Butch. W ostatecznym rozrachunku wychodzi na nasze. Co nie znaczy, że nie przydałaby mu się nauczka.
      - To dlaczego tego nie zrobiłeś teraz, skoro miałeś okazję? Co, Torlof?
      - Młody pracuje na własny rachunek. Butch nie miał broni, on miał. Butch nie jest tak głupi na jakiego wygląda i wie, że nie może zbytnio gnębić młodych. Zwykle kończy się to na jednym ciosie.
      - Tylko, że pięści Butcha spokojnie mogą kwalifikować się do broni miażdżonej – zauważył facet siedzący po drugiej stronie ogniska. Również był potężnie zbudowany, o ciemnej karnacji; na kolanach trzymał topór jeszcze większy niż ten Torlofa, pieszcząc go za pomocą osełki.
      - Gorn, ty jesteś jednym z nielicznych, komu to nie powinno przeszkadzać – odezwał się Skun. - Więc zrób nam przysługę i oszczędź tych komentarzy. Poza tym nie tylko Butch gnębi młodych. Jest jeszcze Kharim.
     - Kharim to jego zupełne przeciwieństwo to raz – odezwał się facet siedzący obok Gorna. - Butch wygląda na idiotę, ale nim nie jest. Kharim odwrotnie, a do tego całkiem dobrze walczy. Poza tym jest od dłuższego czasu w Starym Obozie, gdzie systematycznie pierze po mordach ludzi Gomeza. I niech tam lepiej zostanie.
     - Chciałbyś się z nim zamienić, Cord?
    - Oczywiście, kto z nas by nie chciał – odpowiedział bardzo poważnie, co wywołało salwę śmiechu. On również ostrzył swoją broń jedną osełką na zmianę z Gornem, lecz w przeciwieństwie do niego posiadał dość krótki miecz jednoręczny o niecodziennej klindze. Na pierwszy rzut oka było widać, że broń ma swój urok i klasę. Zwłaszcza po tym z jakim pietyzmem się z nią obchodził. - Jednak nigdy tego nie zrobię. Ludzie Gomeza to kolonialna hołota, która macha mieczami jak cepem i w walce widzi tylko rąbaninę. Brzydzę się czymś takim.
      - A ty znowu swoje – prychnął Skun. - Jesteśmy w pieprzonym więzieniu, wszyscy jesteśmy barbarzyńcami, którzy walczą by przetrwać. Wśród takiej zbieraniny nie ma miejsca na twoje fanaberie. Wszystkie chwyty są dozwolone.
      - I tu się nie zgadzamy – wzruszył ramionami Cord, lecz nie kontynuował tematu.
      Słuchałem tej dyskusji, rozkoszując się ciepłem ogniska. Poczułem się nagle jak mały, lichy robak, wśród prawdziwych drapieżników. Zerknąłem z pewnym wstydem na swój miecz, który w porównaniu z bronią Najemników wydawał się zaledwie wykałaczką.
      - Twardy masz ryj, żółtodziobie – powiedział Skun, przyglądając mi się przez płomienie.
      - Lata praktyki – odpowiedziałem, chcąc nieco rozładować tkwiące we mnie napięcie, co udało się połowicznie. Połowa Najemników wybuchła śmiechem, zaś druga uniosła wysoko brwi.
      - W takim razie słaba ta twoja praktyka, skoro nic się nie nauczyłeś – zauważył Skun, co skutecznie zamknęło mi usta na kilka sekund.
      - Uczę się – powiedziałem po dłuższym czasie. - Odkąd tu trafiłem, z każdą cholerną minutą czegoś się uczę. I wyciągam wnioski. Nic nie zapominam.
      - Powiało grozą – prychnął Torlof. - Zapamiętaj, że tu nic nie jest czarno-białe.
      - Czy dealerka jest częścią tej nauki? - zapytał nagle Skun.
      Wzdrygnąłem się. Wszyscy Najemnicy na mnie spojrzeli.
     - Pracuję dla Kagana by poznać ludzi – wyjaśniłem. - Mam tylko rozdać jego prezenty, przez to chciałem wyrobić sobie znajomości.
     - Czyli mówiąc krótko wykorzystujesz pracę u Kagana do własnych celów? Bardzo dobrze, nie chcemy, żeby na własnej piersi rósł nam kolejny nawiedzony świr. Chętnych na ziele dużo nie znajdziesz, a przynajmniej w dzień, co pewnie już zauważyłeś. Lee i Lares nie chcą byśmy się tym szprycowali.
      - Co zresztą jest zrozumiałe, w końcu musimy być sprawni i gotowi w każdej chwili – wtrącił Torlof.
      - Serio tak uważasz? A jak myślisz, czemu Strażnicy Świątynni są tak dobrymi wojownikami? Strażnicy Gomeza mogą im buty czyścić!
      - To nie dlatego, idioto – powiedział Cord. - Strażnicy Świątynni są tak dobrzy tylko dlatego, że szkoli ich Cor Angar. Tylko i wyłącznie.
      - Ten stary, bez jednego oka? - zdumiał się Skun. - Nie wygląda na dobrego szkoleniowca, nie mówiąc już o wojowniku.
     - Zdziwiłbyś się – wtrącił nagle Gorn. - Słyszałem o nim jeszcze zanim trafiłem do Kolonii. Nie wiem kim był i skąd się wziął, ale w mieczu nie ma sobie równych. Przypuszczam, że mógłby nas wszystkich jak tu siedzimy powalić na ziemię, w równej walce.
      - Nawet Lee?
      - Przypuszczam, że nawet jego. A trenerem jest jeszcze lepszym.
      - Przydałby nam się taki Cor Angar.
      - To idź, Skun do Sekty i zaproponuj mu dołączenie do nas – zakpił Cord. - Czy wierzy w Śniącego czy nie, to już jego sprawa, lecz obiektywnie patrząc, tam się spełnia. I w życiu nie zrezygnuje z takiej roboty. Ja bym nie zrezygnował – dodał ciszej.
      - Nie zawsze dobry wojownik jest dobrym nauczycielem – powiedziałem.
      - Prawda – kiwnął głową Skun. - Wystarczy spojrzeć na takiego Gomeza.
      - Gomez? Dobrym wojownikiem? - zdumiał się Torlof.
      - Jakoś musiał zdobyć władzę i utrzymać się przy niej tak długo.
      - Wątpię w to. Chodzą plotki, że posiada magiczne cacko, dające mu nietykalność. Kilka lat temu nawet jeden facet... nie pamiętam jego imienia, w każdym razie był z naszego obozu... Gość zorganizował zamach na Gomeza. Był dobrym tropicielem, wykosił w nocy kilku Strażników i zaczaił się przy arenie. Gdy Gomez wyszedł by obejrzeć walki, ten strzelił do niego z kuszy. Chodzą plotki, że bełt odbił się od jego głowy, jak od ściany, a Gomez nawet tego nie poczuł. Faceta natychmiast złapano i podejrzewam, ze nie umarł zbyt szybko, ale zaczęto głośno mówić o nietykalności Gomeza. Czy to prawda, nie wiem, ale zapewne jest mu to na rękę.
       - W końcu ma przy sobie magów – zauważył Cord i na tym temat się urwał.
     Przez dłuższy czas panowała cisza, przerwa dopiero przez Najemnika, który niedawno odszedł bez słowa. Teraz wrócił, trzymając oburącz spory pakunek.
      - Kiełbaski! - zawołał.
     Wszyscy ochoczo zawołali i rzucili się do roboty. Najemnicy w kilka chwil skonstruowali z ławek i kawałka starej klingi prowizoryczny rożen. Musieli teraz siedzieć na gołej ziemi, lecz kiełbaski z dzika już miło skwierczały, wydzielając cudowny zapach.
     - Skąd miałeś tyle mięsa, Royk? - zapytał Gorn, klepiąc go w plecy.
     - Podwędziłem z magazynu Szkodników. Ale nie patrz tak łakomie, żarłoku, musi starczyć dla wszystkich.
      - Ha, za ten gest, Royk nawet zaoferuję się, żeby jutro zapolować i zwrócić im to mięso. Lares będzie wściekły, jak od razu tego nie uregulujemy.
      - Pewnie. Ale póki co ciesz się i jedz!
    Bardzo zdziwiłem się, gdy zostałem poczęstowany trzema dużymi kiełbasami i pajdą chleba. Spodziewałem się raczej, że ich gościnność kończy się na zaproszeniu do towarzystwa.
      - Jedz, młody, nie krępuj się – zawołał Skun. - W ramach nawiązywania kontaktów, ha!
      - Skoro mowa o nawiązywaniu kontaktów – odezwał się Gorn, który już zdążył pochłonąć swoją porcję. - To ja nazywam się Gorn, ten maruda obok to Cord, tam siedzi Royk, tu jest Dars, tamten wesołek to Skuna, a ten mały rudzielec to lewa ręka Lee, Torlof. Nasz potężny, rudy marynarz!
      - Jesteś marynarzem? - zapytałem, szczerze zdziwiony. Nawet w jednym procencie nie wyglądał mi na kogoś, kto spędza większość życia na morzu.
      - Byłem – wzruszył ramionami Torlof. - Brałem udział buncie załogi, ale większość była po stronie kapitana.
      - Skończ bredzić, Torlof – zawołał Skun. - Wszyscy wiemy, że wtrącili cię za Barierę, bo jesteś rudy! - Żółtodziobie! - krzyknął do mnie, zanim Torlof zdążył mu się odgryźć. - Jest już ciemno, podjedliśmy, najwyższy czas byś wyciągnął to co masz w torbie i skończył to co miałeś zrobić dla Kagan! Czy nie wyglądamy na kogoś, godnego prezentu?
      - Jasne! Wasze zdrowie! - zawołałem, wyciągając ostatnie cztery skręty. Skun, Royk i Dars przyjęli bez oporów. Torlof również, po chwili wahania. Gorn i Cord jednak stanowczo odmówili.
      - O jednego za mało – zauważył Skun. - Nie ma sprawy, puścimy w obieg.
      Tak oto chwilę później byłem już bardzo mocno upalony, a rozmowa stała się zdecydowanie jeszcze bardziej luźna. Rozmawiało mi się z nimi jak z dobrymi znajomymi i żałowałem, ze nie jestem jednym z nich.
      - Zanim to się stanie, musisz popracować nad swoimi umiejętnościami – wyjaśnił Gorn. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że wypowiedziałem tę myśl na głos. On i Cord musieli mieć z nas niezły ubaw. - Lee przyjmuje tylko najlepszych. Nie jest istotne, w czym się specjalizujesz, ważne byś był w tym naprawdę dobry. Polecam ci najpierw dołączyć do Szkodników. Wtedy będziesz blisko nas, a Lee będzie mógł cię obserwować.
      - Ale przynajmniej mogę się tu zatrzymać póki co? - zapytałem. Naprawdę, w tym momencie nie chciałem wracać już do Starego Obozu.
      - Nie ma już żadnej wolnej chaty – pokręcił głową Royk.
      - Zaraz, a Krzykacz? - odezwał się Cord.
      - Właśnie! - ucieszył się Skun. - Słuchaj, młody, chaty nie ma, ale możesz ją sobie załatwić.
      - To znaczy mam kogoś z niej wykopać?
      - Będziesz musiał! Słuchaj, Krzykacz jest Szkodnikiem, też trafił tu niedawno. Zajął chatę w naszym rejonie, przy samym wejściu do jaskini. To tamta, widzisz? Niby nie byłoby w tym nic złego, ale sukinsyn zrobił to bez pytania. Po prostu wszedł i już!
      - Wchodzisz w to? - zapytał Torlof. On w przeciwieństwie do innych, po upaleniu się stawał się jeszcze bardziej małomówny.
      - Jasne! - odpowiedziałem znam zdążyłem sobie to ułożyć w głowie. Tempo mojego myślenia i reakcji zdecydowanie różniło się od codziennego.
      Nie wiem jak to się stało, ale chwilę później, otoczony przez grupę Najemników waliłem pięścią w drzwi chaty, którą mi wskazali.
      Krzykacz wyszedł, najwyraźniej nie spał, gdyż był w pełni rozbudzony. Przez jego gęsty zarost nie sposób było oszacować jego wieku.
      - Czego tu do cholery chcecie?
      - Chcielibyśmy cię prosić o opuszczenie chaty w naszym rewirze, na której zajęcie nie uzyskałeś pozwolenia – powiedział uprzejmie Gorn. - Zajmie ją ten żółtodziób. On przynajmniej zapytał o pozwolenie.
      - Lares powiedział, że mogę sobie wybrać, którą chcę – krzyknął. Głos miał bardzo nieprzyjemny, skrzeczący.
      - Powiedział, że możesz, ale w rejonie Szkodników. Dlatego idź znaleźć sobie inną chatę.
      - Wypierdalajcie stąd, dajcie mi spokój!
      - Jeśli nie chcesz po dobroci to zrobię to siłą – powiedziałem. - Lekcja kultury gratis,
      Krzykacz rzucił się na mnie, nie z pięściami, ale od razu z bronią Stalowa pałka, z niewielkimi kolcami mogła naprawdę wyrządzić znaczne rany w moim ciele.
      Byłem szybki. Odtrąciłem mieczem jego obuch i ciąłem w lewe udo. Już po tym ciosie byłem przekonany, że nie jest dobrym szermierzem. Na moje szczęście.
      Walka trwała nie więcej niż pół minuty. Skończyła się gdy wyrwałem mu broń i przycisnąłem do ściany chaty.
      - Już.. idę... - wycharczał.
      Dałem mu chwilę na spakowanie się. Gdy odchodził, rzucając w moją stronę przekleństwami, rzuciłem w jego kierunku obuch. Nie chciałem zabierać mu broni, to podstawowe narzędzie do przeżycia, a w końcu nic do niego nie miałem. Podniósł ją i oddalił się dwa razy szybciej.
      Odebrałem gratulacje i poklepywanie po ramionach od Gorna i pozostałych Najemników. Miałem swoją chatę w Nowym Obozie.
      Tego dnia nie można jednak spisać na straty.

***