Rozdział 3
- Realia (cz. 1)
Na samym wstępie muszę przeprosić za opóźnienie. Z powodu braku czasu udało mi się stworzyć tylko część pierwszą do tego rozdziału. Ponadto tekst nie jest jeszcze skonsultowany z grą, a więc mogą nastąpić drobne poprawki, zaraz po opublikowaniu drugiej części rozdziału, co zapewne zrobię w czwartek.
Pieprzona
pogoda. Dobre kilka godzin tej nocy poświęciłem na łatanie dziury
w tym cholernym dachu, który sam był jedną wielką dziurą, bo
strzecha którą był pokryty prześwitywała minimum w kilkunastu
miejscach. Większość nocy padał deszcz, i to tak intensywnie, że
nie mogłem czekać z naprawą.
Rano słońce
świeciło na tyle mocno, że dało się wyjść z chaty nie brocząc
po łydki w błocie. Korzystając z pogody i wczorajszego sukcesu
postanowiłem spędzić ten poranek na zapoznaniu się z moją nową
bronią.
Wyszedłem
przed chatę, gdzie było dość sporo w miarę równego terenu i
wykonałem kilka prowizorycznych cięć. Huno wykonał dobrą robotę,
miecz był bardzo dobrze wyważony, choć może nieco przykrótki jak
na mój gust. Dawno, bardzo dawno nie miałem w ręku dobrego miecza
i po kilku minutach cieszyłem się jak dziecko. Zawsze lubiłem
broń, zwłaszcza duże miecze, choć nie miałem zbyt często okazji
by jej użyć. Nie przeszkadzało mi to jednak trenować. Ktoś mi
kiedyś powiedział, że mam do tego talent, ale ja wtedy tylko
wzruszyłem ramionami. Pamiętam to doskonale. Nie przypuszczałem, że
będzie mi potrzebna i to tak bardzo jak dziś.
Po
przypomnieniu sobie kilku ruchów i zaznajomieniu się z ciężarem
miecza, mój mózg automatycznie przeszedł w stan hibernacji.
Dawniej tak miałem dość często. Mój umysł odpływał, zaś
ciało wykonywało swoją pracę odruchowo, jak zaprogramowana
maszyna.
Pogrążyłem
się w rozmyślaniach. Pierwszą rzeczą, jaka wypłynęła na
powierzchnię mojej świadomości był list do Arcymistrza Magów
Ognia. Do tej pory nieustannie nosiłem go ze sobą, schowanego
głęboko w wewnętrznej kieszeni na koszulce. Sprawdzałem, czy
wciąż tam jest średnio co kilkadziesiąt minut. Fakt, że list był
nienaruszony i zupełnie suchy po tym jak zrzucono mnie do jeziorka,
jak również po przepłynięciu rzeki podczas ucieczki przed
cieniostworem świadczył o tym, że papier był spowity magią,
utrudniającą jego zniszczenie. Musiała to być więc bardzo ważna
wiadomość.
Nie ma co
zaprzeczać, bardzo mnie kusiło by go otworzyć i przeczytać.
Podejrzewałem jednak, że za otwarty list magowie mogą w najlepszym
wypadku pozbawić mnie nagrody, na której w końcu mi zależało.
Inna sprawa, że list mógł mieć magiczne zabezpieczenia przed niepożądanym okiem.
Pomyliłem
się i niemal przeciąłem sobie udo. Muszę bardziej uważać.
Powinienem chyba zwalczyć ten odruch, to dość nierozsądne, zdawać
się jedynie na instynkt podczas walki. Z drugiej strony do tej pory,
podczas treningów w ten sposób szło mi o wiele lepiej.
Rozsądek.
Jak można być rozsądnym przebywając w miejscu takim jak to? Do
tej pory niemal wszystko co robiłem było nierozsądne. Zignorowanie
ostrzeżenia Rathforda przed wchodzeniem do lasu. Narażenie się
Bloodwynowi. Przyjęcie misji od Thorusa...
Cholera, aż
się zaśmiałem. Kilku Kopaczy przechodzących nieopodal spojrzało
na mnie dziwnie, jakby śmiech był czymś abstrakcyjnym w tym
obozie. Ale nie mogłem się powstrzymać. Wyglądało na to, że
odkąd zostałem zrzucony popełniłem już kilka błędów, które
powinny mnie kosztować życie, a ja wciąż mam się nieźle.
Widocznie miałem szczęście. Będzie dobrze. Przeżyję.
Po kolejnej
serii płaskich cięć i dźgnięciu po półobrocie mój dobry humor
nagle znikł. Przypomniałem sobie o jeszcze jednej rzeczy. Opuściłem
broń i włożyłem ręce do kieszeni, spodziewając się co tam
znajdę. Oczywiście, z początku nic, ale po chwili w każdej z nich
natrafiłem palcem na niewielką dziurkę. W sam raz by bryłki rudy
mogły niezauważalnie, pojedynczo opuścić moją kieszeń. W toku
wydarzeń kompletnie zapomniałem o bryłkach, którymi napełniłem
kieszenie w okolicach Opuszczonej Kopalni. Cholera, było tego ze
trzydzieści sztuk! A pomyśleć, że miałbym już na opłacenie
Draxa lub Scatty'ego...
Zaszedłem
za daleko, niemal aż na skraj areny. Cofnąłem się i po krótkim
zastanowieniu przełożyłem rękojeść do lewej ręki. Nie był to
dobry pomysł. Kiedyś próbowałem wypracować u siebie oburęczność,
ale rezultaty były bardzo słabe. Będę musiał nad tym pomyśleć,
taka umiejętność daje w walce dużą przewagę.
Po godzinie
takich ćwiczeń byłem już dość dobrze oswojony z nową bronią.
Ręka pobolewała mnie z braku treningów, tak więc zrobiłem sobie
przerwę. Oparłem się o płotek na skraju areny i rozglądałem po
obozie. Na dole Scatty sortował monety przed swoją chatą.
Kilkanaście metrów dalej jakiś Cień próbował przybić jedną z
desek tworzących ścianę chaty z powrotem na miejsce. Obok Kharim
czyścił buty w kałuży. Gor Hanisa nie dostrzegłem, za to był
inny wojownik. Jako że miał na sobie strój Cienia, domyśliłem
się, że ten facet o ciemnej karnacji to Kirgo, trzeci zwycięzca
ostatnich walk. Zastanawiałem się, którego z nich powinienem
wyzwać na pojedynek, żeby zaimponować Scatty'emu.
Przeniosłem
wzrok na górę. Fletchera nie było widać na jego zwykłym miejscu,
za to w pobliżu stało stało kilku Cieni, rozmawiających ze sobą,
żwawo gestykulując. W pewnej chwili zza sąsiednich chat wyskoczył
młody facet ubrany jedynie w spodnie Kopacza, a tuż za nim
kolejnych dwóch. Ci ostatni mieli w rękach kilofy.
Rozpoznałem
tego pierwszego. To Fannick, którego poznałem na statku. Był
jednym z pierwszych, których tu wrzucili. Była to jedyna osoba z
transportu, z którą zamieniłem kilka słów podczas podróży.
Fannick
przebiegł bardzo blisko mnie, zamierzając wskoczyć na najbliższe
chaty. Jego oprawcy skoczyli zaraz za nim, jeden za drugim. Jeszcze
bliżej mnie. Tak blisko, że jeden musnął mnie ramieniem.
Nie wiem
czy zrobiłem to kierując się sentymentem, poczuciem jakiegoś
obowiązku, czy przyzwoitości, czy też po prostu był to zwykły
przypadek. Pierwszy ze ścigających zahaczył butem o moją piętę i
poleciał wprzód na łeb na szyję. Drugi wpadł na kompana i w
mniej niż sekundę obaj leżeli na ziemi.
Spodziewałem
się, że Fannick ucieknie, lecz on, widząc to natychmiast zawrócił, wyciągając z cholewy buta zakrzywiony nóż. W pełnym szału
milczeniu skoczył na leżących i pierwszemu, precyzyjnym uderzeniem
wsadził ostrze w oko. Drugi zdążył wyszarpnąć się i uderzył
Fannicka płazem kilofa, odrzucając do tyłu. Wziął potężny
zamach, by wbić go w przeciwnika, a ja zamarłem, zdając sobie
sprawę, że przez swoją głupotę zmarnował szansę na ucieczkę.
Jednak w
tym momencie kilof upadł na ziemię, a facet runął na ciało
swojego towarzysza. Z nosa wystawała mu końcówka bełtu.
Strażnik
pojawił się nagle na dachu jednej z chat. W rękach trzymał wielką
kuszę z jasnego drewna. Po upewnieniu się, że strzał był celny,
opuścił ją i odszedł, znikając nam z oczu.
- Ruszaj
się, nie możemy tu teraz zostać!
Nikogo
innego nie było w pobliżu, więc nie miałem wątpliwości do kogo
mówi. Wyciągnął nóż z głowy trupa i otarł o ziemię.
- Ruchy!
W kilku
susach zniknął za chatami, a ja podążyłem za nim, wsuwając
miecz za pasek.
- Nie
spodziewałem się, że cię tu znajdę – powiedział, gdy tylko
się z nim zrównałem.
- Ja ciebie
też. Do tej pory spotkałem tylko jedną osobę ze statku.
- Grima?
Daj sobie z nim spokój. Pozostali są albo w kopalni, bo dali się
skusić Gamalowi, albo też przeszli do innych obozów. Nie wiem czy żyją
i nie obchodzi mnie to. Zachowuj się normalnie.
Byliśmy
już przy południowej bramie. Strażnicy nie zwrócili na nas uwagi,
gdy ich minęliśmy. Skręciliśmy w lewo, wydeptana ścieżka
prowadziła wzdłuż murów. Ledwie znaleźliśmy się poza zasięgiem
słuchu, odezwałem się:
- Wyjaśnij
mi, o co tu do cholery chodzi.
- Miałem
utarczkę z jednym ze Strażników. Nie zapłaciłem mu bryłek za
ochronę jako jedynemu. Wkurzył się i nasłał na mnie tamtych by
się mnie pozbyć.
- Ale
dlaczego po prostu nie uciekłeś?
Fannick nie
patrzył na mnie. Szedł przed siebie pewnym krokiem, ze wzrokiem
cały czas skierowanym daleko przed siebie. Był dobrze zbudowanym
facetem koło trzydziestki. Odkąd trafił do Kolonii zapuścił
brodę.
- A kto ci
powiedział, że uciekałem? - zapytał wyzywająco.
- Wyglądało
to dość jednoznacznie.
- Wszystko
miałem przemyślane. Ty tylko pomogłeś mi w tym co i tak miałem
zrobić. Dlatego musieliśmy stamtąd wiać. Jakby któryś Strażnik
nas zobaczył obok ciał, nie wyszlibyśmy z tego cało.
- A co z
tym z kuszą? To jeden z tych, których opłaciłeś?
- Tak, to
Szakal. Pilnuje rejonu przy południowej bramie i targowisku. Tamci
nie wiedzieli, że dziś wyjątkowo zastępuje też Fletchera, więc
pognali za mną do jego rewiru. Mogli mieć opłaconych wszystkich
Strażników, ale Szakal nie lubi zamieszania. Zwłaszcza na
zastępstwie.
- Zaraz.
Więc tym, któremu podpadłeś jest Bloodwyn?
Skrzywił
się.
- Zgadza
się. Większego sukinsyna nie widziała chyba cała ta przeklęta
Kolonia. Już raz próbował mnie zabić przed takiego jednego
rudzielca, ale gdy to ja jego zabiłem, postanowił zatrudnić tę dwójkę.
Nie mam po co pokazywać się na targowisku.
- Wygląda
na to, że będzie mnie czekać to samo.
- Też mu
nie zapłaciłeś? No to uważaj na to z kim rozmawiasz, gdzie śpisz
i co jesz. A zwłaszcza gdzie i z kim idziesz. Bloodwyn to cwany lis.
Przypomniałem
sobie faceta, który zaatakował mnie w nocy. Unikanie targowiska na
wiele się nie zda, jeśli nie zapłaciłem nikomu innemu za ochronę. Dobry nastrój już całkiem się ze mnie ulotnił, zaczynałem czuć coraz większy niepokój.
- Jak sobie
radzisz? - zapytałem. Okrążyliśmy obóz i szliśmy teraz wzdłuż
rzeki. Zwolniliśmy też kroku, nie było sensu pokazywać się tam
póki nie sprzątną ciał.
-
Dołączyłem do myśliwych – odpowiedział. - Ale gdy w końcu
chciałem sprzedać skóry w obozie, podszedł Bloodwyn i zażądał
opłaty za ochronę, plus prowizja od sprzedaży. I tak mój plan
runął, a Strażnicy zarekwirowali mi skóry. Ale teraz wiem.
Dostanę się do zamku. Zostanę Strażnikiem i zabiję tego
skurwiela. I to nie od razu, o nie... Będzie wiedział kto go zabija i co najważniejsze - będzie to czuł.
- Naprawdę go nienawidzisz, co?
- Spędziłem tu już dość sporo czasu. Nie spotkałem nikogo, kto by go nie nienawidził. Nie licząc innych Strażników, bo z nimi raczej nie rozmawiam. Tylko że każdy z tych tchórzy za bardzo martwi się o swoją dupę, żeby coś z tym zrobić. Ale ja tego dokonam, w przeciwieństwie do nich. Najpierw muszę się jednak dostać na zamek.
- Chcesz zostać Cieniem?
- Spędziłem tu już dość sporo czasu. Nie spotkałem nikogo, kto by go nie nienawidził. Nie licząc innych Strażników, bo z nimi raczej nie rozmawiam. Tylko że każdy z tych tchórzy za bardzo martwi się o swoją dupę, żeby coś z tym zrobić. Ale ja tego dokonam, w przeciwieństwie do nich. Najpierw muszę się jednak dostać na zamek.
- Chcesz zostać Cieniem?
- Nie,
zostaw to dla siebie. No co się patrzysz, widziałem jak uwijasz się
po obozie, podlizując Cieniom.
Zdenerwowało
mnie to, ale powstrzymałem się od komentarza.
- W takim
razie jak chcesz dostać się do zamku?
- Znajdę
sposób. I możesz być pewny, że zrobię to szybciej, niż ty będąc
Cieniem.
- O ile do
tego czasu nie dasz się zabić zabójcom.
- Odkąd tu
trafiłem śpię z jednym okiem otwartym.
Minęliśmy
samotne drzewo, pod którym w pobliżu murów obozu siedziało dwóch
Kopaczy, przyglądając się nam od jakiegoś czasu. Fannickowi chyba
to się nie spodobało, bo natychmiast doskoczył do nich, najbliższego złapał za fraki i przycisnął do drzewa.
- Co tu
robisz?! - zagrzmiał.
- Fannick,
uspokój się – powiedziałem, widząc ich przerażone miny.
- Co tu
robicie?! - ryknął mu prosto w twarz, na tyle głośno, że grupka ścierwojadów przy rzece kawałek dalej obejrzała się na nas.
- Czekamy
tylko na przyjaciela, który jest w obozie! - zawołał przestraszony
Kopacz. - Nie chcemy pokazywać się wewnątrz bez ochrony, a on ma
nam załatwić rudę!
Fannick
odepchnął go o odszedł. Skierowaliśmy się dalej, ku bramie.
- A ty co,
masz manię prześladowczą? - zapytałem, zaskoczony tym wybuchem. Niby nie wyglądał na agresywną osobę, ale z drugiej strony przecież wcale go nie znałem.
- Nie
widziałeś ich? - warknął. - Kłamał jak z nut! Mówię ci, znam
takich jak oni na wylot. Uważaj właśnie na takich, takie male,
zdradliwe sukinsyny są gorsze niż wszyscy Strażnicy w Obozie...
Zacząłem
utwierdzać się w przekonaniu, że mu po prostu odbija. Gdy
znaleźliśmy się niemal pod bramą, zamierzałem skręcić, lecz on
poszedł prosto.
- Nie
wracasz do obozu?
- Nie mam
tam póki co czego szukać. Wkrótce się spotkamy na zamku.
- Będę
tam na ciebie czekał. Fannick? - Zatrzymał się, ale nie odwrócił. - Wiesz, że masz u mnie dług?
-
Spieprzaj.
Uśmiechnąłem
się pod nosem i wszedłem do obozu. Strażnikiem był Sven, chyba
mnie pamiętał, bo nawet spojrzał na mnie jakoś tak niezbyt
nieprzyjemnie.
W środku,
w pobliżu bramy było dość tłoczno. Zdecydowaną większość
stanowili Kopacze, lecz było też całkiem sporo Cieni i Strażników.
Jakoś udało mi się dopchać pod bramę zamku, gdzie Thorus bardzo
sprawnie przywoływał wszystkich do porządku. Wokół niego był
pusty krąg na dobre dwa metry i nikt nie chciał się nawet do niego
zbliżyć. Zdążyłem zauważyć, że na drewnianym podeście, po
prawej stronie od bramy zamku stoi grupka ludzi. Byli bardzo dziwnie
ubrani, każdy z nich miał wplątane we włosy trzciny, gałązki i
wieńce. W dodatku każdy trzymał jakiś instrument: kobzę,
mandolinę, flet, harfę i tamburyn. Pośrodku stała kobieta w
czarnej masce. Jej strój odkrywał znacznie więcej niż nogi i
ramiona. Była najwyższa z nich wszystkich i jako jedyna nie miała
instrumentu.
Poczułem
jak ktoś klepie mnie w ramię.
- Stary, to
In Extremo!
- Co
takiego?
- To jedyna
grupa muzyczna pod Barierą! Koncertują po całej Kolonii!
Słyszałem, że wczoraj grali na zamku, dla Gomeza i Magów, a dziś
zagrają też dla nas!
In Extremo
zaczęli grać, a widownia głośno krzyczała. Słychać było też
gwizdy. Nie sposób było stwierdzić czy z powodu muzyki, czy
bardziej dla półnagiej wokalistki, która właśnie rozpoczęła
zwrotkę. Nie miałem pojęcia w jakim języku śpiewa, ale
wystarczyło mi to, by dość szybko poczuć, że to nie dla mnie. Mimo wszystko usłyszenie muzyki w miejscu takim jak to wprawiało w mistyczny stan nawet mnie. Było to przyjemne uczucie. Nie dziwiłem się już, czemu niemal cały obóz zebrał się pod sceną. Usłyszeć coś choćby na kształt muzyki to tak jakby przez chwilę, przez te minuty koncertu poczuć się jak wolny człowiek.
Grim wciąż stał za mną i podczas drugiej piosenki poczułem jak ponownie klepie mnie w ramię.
Grim wciąż stał za mną i podczas drugiej piosenki poczułem jak ponownie klepie mnie w ramię.
- Chodź ze
mną na chwilę! - krzyknął mi do ucha.
Przepchnęliśmy
się przez tłum, gdzieś bliżej chat. Wśród widowni dostrzegłem
Gravo, Grahama i Baal Parveza, który stał na ugiętych nogach i z
dziwnym uśmiechem patrzył się nieco na lewo od sceny. Widocznie
dziś wypalił już zdecydowanie za dużo ziela. Dość blisko nas
stał Diego, najwyraźniej zauroczony muzyką.
- Mam dla
ciebie dobrą propozycję – zaczął wyraźnie podekscytowany Grim.
- Chyba
poznałem już te twoje dobre propozycje - westchnąłem. - Ale
zamieniam się w słuch.
Grim nie
dał się speszyć i natychmiast zaczął opowiadać z dużym
przejęciem.
- Na
zewnątrz obozu stoi dwóch facetów. Jeden z nich ukradł coś cennego
Magnatom. To znaczy Gomezowi i jego najbliższym ludziom. Oni zlecili
zadanie odzyskania amuletu właśnie mi! A ty mi pomożesz!
- Co
takiego ukradli?
- Amulet.
Podobno bardzo cenny dla samego Gomeza!
Czyli
co, wygląda na to, że Fannick miał rację? Złodzieje, tak to ma sens.
Ale coś nadal mi tu nie pasowało: Dlaczego siedzą tak blisko
obozu?
- Pomyśl -
podniecał się dalej Grim. - Gdy tylko oddam amulet Magnatom,
powiem, że mi pomogłeś, a wtedy szybko awansujesz! Musimy tylko
obić im mordy i zabrać amulet.
- Taak,
doprawdy? A co z nagrodą?
Grim
wyraźnie się zmieszał.
- Jest
przewidziana nagroda, ale...
- Zapomnij
o tym. Albo dzielimy się po połowie, albo radź sobie sam.
- W
porządku, nagrody za takie zadanie wystarczy dla nas dwóch! I
wkrótce obaj będziemy na zamku!
- No dobra,
wchodzę w to.
- Świetnie!
Ruszajmy teraz, póki wszyscy słuchają występu.
Coś mi nie
pasowało w tej historii. Grim dał mi się poznać jako raczej
tchórz, a teraz nagle pcha się w walkę ze złodziejami. Chociaż
to perspektywa nagrody mogła tak go do tego zachęcić. Nie dziwiło
mnie, że Magnaci sami się tego nie podejmą, ale żeby zamiast
Strażnika, albo nawet Cienia zlecić to przeciętnemu żółtodziobowi?
Wyszliśmy
z obozu, będąc obserwowani przez Svena. Z każdym krokiem odgłosy muzyki stawały się cichsze, a ja coraz bardziej wracałem do rzeczywistości, czując przyjemnie
wzbierającą się we mnie adrenalinę...