wtorek, 4 lipca 2017

Rozdział 4 - Mordrag (cz. 1)



     - Uważaj, nie podchodź bliżej. Pojedynczo nie są zbyt wymagające, ale w grupie potrafią być cholernie niebezpieczne.
     - Wiem, widziałem już, do czego są zdolne.
     - W takim razie odsuń się.
     Zrobiłem to, obserwując jak wyjmuje strzałę i powoli naciąga cięciwę. Cały rytuał oddawania pierwszego strzału był prowadzony powoli, niemal pieszczotliwie. Do chwili wypuszczenia pierwszego pocisku. Cztery następne zostały posłane w mniej niż piętnaście sekund. Gdy ostatni ścierwojad padł na ziemię, umierając zdążył wydobyć z siebie jeszcze pełen pretensji skrzek, jakby nie mógł uwierzyć, że łańcuch pokarmowy czasem działa w drugą stronę.
     Mordrag założył łuk na plecy klepnął mnie w ramię.
     - Choć, jednego z nich musimy zabrać.
     Obeszliśmy już Stary Obóz od wschodu i właśnie staliśmy na skraju drobnej skarpy. W dole biegła ścieżka, wiodąca między skałami. Do tej pory spotkaliśmy trzy niewielkie stadka ścierwojadów. To było pierwsze, które blokowało nam dalszą drogę.
     - Po co chcesz go zabrać? Mówiłeś, że droga do Nowego Obozu nie jest długa.
     - Ano mówiłem, Ale już długi czas temu obiecałem Cavalornowi, że upoluję mu coś, w zamian za zapas strzał, które wystrugał na zamówienie. Nie przejmuj się – dodał – Cavalorn mieszka przy ścieżce, gdyby nie te drzewa, widać by stąd było jego chatę.
     Pamiętałem to imię. Mówił mi o nim Rączka.
     Mordraga poznałem zaledwie godzinę temu. Gdy już załatwiłem sprawę z Fletcherem, wróciłem do chaty, by odpowiednio się spakować. Zabrałem całą pozostałą mi rudę, do tego skromny prowiant, ofiarowany mi przez Diego, na który składało się pół bochenka chleba i kawałek kiełbasy, owinąłem w kawałek materiału, który znalazłem w skrzyni, znajdującej się w mojej chacie. Trochę się namęczyłem z jej otwarciem za pomocą dwóch na wpół zardzewiałych gwoździ, ale było warto. W środku pozostawiono kilkanaście dobrych strzał, pochodnię, drewnianą łyżkę, miskę, młotek, oraz kilka luźnych kawałków materiału, które musiały być kiedyś starymi spodniami. Następnie stanąłem przed decyzją. Miałem dwa miecze: swój, zrobiony przez Huno i miecz strażnika, znaleziony w jaskini z ciałem Neka. Po dłuższych oględzinach zdecydowałem się na zatrzymanie mojego, choć był to trudny wybór. Jednak już raz przyniósł mi szczęście, zaś miecz Neka swojemu właścicielowi raczej nie.
     Odczekałem stosowną chwilę, aż w pobliżu Mordraga nie będzie zbyt wielu ludzi, po czym zagadałem, wprost pytając, czy jest kurierem magów. Gdy pokazał mi pierścień kuriera, od razu wygarnąłem mu, że dla pewnych osób byłoby lepiej, gdyby jego noga nie deptała już ziemi w tym obozie, uważając, by nie zabrzmiało to jak groźba. Mordrag był bystry i wydawał się całkiem w porządku. Zrozumiał aluzję i po krótkiej rozmowie zaproponował mi eskortę do Nowego Obozu. Na taką właśnie odpowiedź liczyłem.
     Zarzuciłem ciało drapieżnego ptaszyska na ramię, a Mordrag ruszył przodem, obserwując otoczenie. Nie było mi łatwo iść, zwłaszcza, że bydlak ważył wcale niemało, lecz jakoś udało mi się zejść ścieżką w dół i nie spaść głową w dół. Wtedy natychmiast dostrzegłem stojącą samotnie przy ścieżce chatkę, z wyłożonym deskami czymś w rodzaju tarasu. Na krześle, przed chatką siedział facet o ciemnej karnacji, ubrany w zbroję Cienia, szlifując nożem coś, co zapewne wkrótce bedzie dość długim łukiem.
     - Heej, Cavalorn! Dawnośmy się nie widzieli! - zawołał Mordrag, ledwie się zbliżyliśmy.
     - Mordrag. Przyprowadziłeś nowego – zauważył.
     Zrzuciłem martwego ścierwojada na ziemię, u stóp Cavalorna, który odłożył łuk i zmierzył go fachowym okiem.
     - To obiecana dostawa materiałów – oznajmił Mordrag. - Zabity przed chwileczką.
     Cavalorn kucnął przy ciele i wyrwał jedno pióro, oglądając je pod słońce, puknął palcem w dziób, a na końcu obejrzał pazury.
     - Niezły. Młody samiec, maksymalnie roczny. W okresie godowym. Będą z tego dobre strzały. Dzięki.
     - Mi nie musisz dziękować, to tylko zapłata. Na nas już czas.
     - W porządku – kiwnął głową Cavalorn, nawet uśmiechając się lekko.
     Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie wyraźnie wyczuwalna sympatia reprezentantów dwóch wrogich obozów. Kłóciło się to nieco z tym, co już wiedziałem o Kolonii.
     - Żółtodziobie, dołączyłeś już do któregoś z obozów? - zapytał nagle Cavalorn.
     - Jeszcze nie, jestem na próbie u Diego.
     - Więc może wkrótce też będziesz Cieniem. Powodzenia. Pamiętaj, że jeśli będziesz potrzebował broni – a sprzedaję najwspanialsze łuki w Starym Obozie - amunicji lub nauczyciela, możesz zgłosić się do mnie.
     - Zapamiętam to.
     Poszliśmy dalej, niewiele rozmawiając. Ja spytałem Mordraga, jak to jest być kurierem magów. On mnie spytał, kto mi zlecił pozbycie się go z obozu. Oczywiście nie mogłem odpowiedzieć, choć strzelił celnie za pierwszym razem.
     Dowiedziałem się, że kurierzy są w zasadzie nietykalni w całej Kolonii, a ponadto mają nieograniczony wstęp do zamku w Starym Obozie. Wynikało z tego, że najlepszą opcją na ustawienie się pod Barierą było trzymanie się z magami.
     Po jakimś czasie minęliśmy kolejną chatkę, tym razem z lewej strony.
     - To chatka Aidana – odezwał się Mordrag. To jeden z naszych myśliwych. Całe dnie poluje na wilki. I na nic innego. Okolica aż się od nich roi. Ale jego skóry są bardzo dobrej jakości, jakbyś kiedyś potrzebował.
     - Dużo macie myśliwych poza obozem? - zapytałem.
     - W zasadzie to nie, jest mały obóz niedaleko naszej kopalni, ale chłopaki tam siedzą maksymalnie dwa dni w tygodniu. No i jest jeszcze Rathford – poluje na ścierwojady przy Starym Obozie.
     - Rozmawiałem z nim. Kazał mi się do ciebie zgłosić i polecił udać do Laresa.
     - Hę? Kazał ci iść do Laresa? - Mordrag zaśmiał się głośno. - Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że to nie wystarczy co nie? Ale pewnie chcesz się z nim spotkać?
     - To wasz szef, tak?
     - Można tak powiedzieć. To szef Szkodników. W Nowym Obozie są też Najemnicy, którzy podlegają Lee. Ale i tak najwięcej do powiedzenia mają Magowie Wody. Żyjemy wspólnie i staramy się nie wchodzić sobie w drogę.
     - Nieco różni sie to od polityki Starego Obozu – zauważyłem.
     Mordrag prychnął.
     - No pewnie, za kogo ty nas masz? Nie jesteśmy tępymi zabójcami, którzy wyzyskują nowych żeby wymieniać rudę na dziwki i bimber. U nas nie musisz się martwić, że ktoś w nocy wsadzi ci nóż w plecy. Przynajmniej jeśli trzymasz się z jedną z grup.
     - Kopacze w waszej kopalni pracują z własnej woli?
     - Oczywiście! Wszyscy chcemy się stąd wydostać. I u nas nie nazywa się ich "kopaczami". U nas są to Krety. I nie oddajemy ani bryłki temu zramolałemu królowi! W Nowym Obozie nie ma Magnatów, ani Guru, którzy mogliby tobą pomiatać. To jedyne miejsce, gdzie można doświadczyć wolności.
     - Co w takim razie robicie z rudą?
     - Nasi magowie mają plan, który otworzy nam wyjście z tego przeklętego miejsca. Gromadzenie rudy to część tego planu. Gomez i jego ludzie pławią się w luksusach, a my ciężko pracujemy, żeby również te sukinsyny mógłby się stąd wydostać. - Odetchnął głęboko. Najwyraźniej mocno się zdenerwował. - Tak to właśnie wygląda.
     Przeszliśmy przez stary most, zrobiony z grubych lin i nieco spróchniałych desek, po czym skręciliśmy w lewo, wzdłuż górskiej ściany. Po lewej stronie było jezioro, a nad nim dwie drewniane chałupki, w dość zaawansowanej ruinie. Mordrag zatrzymał się pod bramą wbudowaną w skałę. Tuż obok niej zaczynała się ścieżka, wiodąca przy ścianie gdzieś daleko w górę. Bramy pilnowało dwóch Szkodników.
     - No to jesteśmy – rzucił Mordrag wesoło. - Za tą bramą zaczyna się Nowy Obóz. Porozmawiaj z Laresem, on ci wyjaśni co i jak. Weź też ten pierścień. To twoja przepustka do niego. Trzeba mieć nie lada powód, żeby się z nim spotkać. Wiesz co? - dodał po zastanowieniu. - Chyba zostanę tu jakiś czas. Po przemyśleniu, muszę przyznać ci rację, że w Starym Obozie zrobiło się nieco zbyt gorąco. A ja w końcu zarobiłem już tam dość sporo.
     - A co z twoimi towarami?
     - Są ludzie, którzy odpowiednio o nie zadbają. Ale jeśli zostaniesz jednym z nas, powiem ci, do kogo się zgłosić w razie potrzeby. Mam wszystko po znacznie niższych cenach niż Fisk i reszta.
     - Biznes to biznes?
     - Dokładnie tak. Gdybyś czegoś potrzebował, znajdziesz mnie w karczmie, na środku jeziora. Póki co – bywaj!
     Mordrag odszedł, zostawiając mnie pod bramą. Postanowiłem, że rozejrzę się trochę, pogadam z ludźmi, wybadam obóz. Obawiałem się, że skoro nie mam przynależności, mogą wziąć mnie za szpiega. Wolałem wybadać grunt, nim wejdę do centrum obozu.
     - Mordrag wrócił, no no – odezwał się jeden ze Szkodników pilnujących bramy. - Niech zgadnę, w Starym Obozie robi się ciepło? Ostrzegłeś go?
     Kiwnąłem głową, podczas gdy jego towarzysz odpalił skręta.
     - Jasna cholera, Pirh, jesteś największym sukinsynem, z jakim przyszło mi pełnić wartę! - wrzasnął mój rozmówca. - Ej, koleś, nie masz czasem czegoś do palenia? Ten wredny pajac specjalnie pali wtedy, gdy ja nic nie mam. A źródełko w obozie ostatnio słabo płynie. Oddałbym rękę za coś do palenia.
Już miałem zaprzeczyć, gdy przypomniałem sobie, że wczoraj na odchodne Diego wcisnął mi w rękę skręta, ze słowami:
     - Trzymaj, rozluźnij się. Przyda ci się po tym co przeszedłeś.
     Wtedy słabo kontaktowałem i schowałem go do kieszeni. Na szczęście wciąż tam był.
     - Nieco pognieciony – powiedziałem, wyjmując go z kieszeni – i w dodatku nie mam ognia...
     - Stary, ratujesz mi życie! Co ty, handlarz z Obozu Sekty, czy jak? - zawołał Szkodnik. Dawno nie widziałem tak szczerej radości na czyjejś twarzy. Jego kompan jakby nieco się skrzywił i odszedł nieco dalej. - O ogień się nie martw, stary Jark potrafi wykrzesać ogień nawet pod wodą!
     I tak staliśmy jakiś czas pod bramą, paląc skręta, który – jak się dowiedziałem - nosił nazwę charakterystyczną dla Bractwa – Zielony Nowicjusz. Dawno nie miałem okazji do palenia, dlatego dość szybko mówiąc delikatnie – wyluzowałem się. Odpłynęły ze mnie wszystkie myśli i przez dłuższy czas zastanawiałem się, dlaczego na wodzie w jeziorze rozchodzą się fale, skoro nie ma wiatru.
     Nie trwało to długo. Po dłuższej rozmowie o niczym przeszedłem przez bramę i udałem się ścieżką, okrążając jezioro. Jerk na odchodne polecił mi odnalezienie Najemnika Gorna, ale zdążyłem zapomnieć już po co. Dalej, nieco w górze, po lewej stronie była wielka tama, zaś po prawej wielka skalna ściana, przy której znajdowała się ścieżka, biegnąca stromo w górę. Pomiędzy nimi wybudowano drewniany dom, czy też raczej magazyn, zaś wokół niego rozciągały się pola ryżowe, na których pracowało kilkanaście osób. Szedłem ścieżką, uśmiechając się do siebie – jakby nie patrzeć, przyjęto mnie tu o wiele lepiej niż w Starym Obozie.
     W momencie, gdy mijałem wspomniany magazyn, z grupy Szkodników, opierających się o ścianę odłączył się jeden i zawołał mnie.
     - Hej, ty! Jesteś tu nowy, no nie? Potrzebuję kogoś, kto zaniesie wodę zbieraczom ryżu. Nie chciałbyś się tym zająć? W ten sposób od razu poznasz kilku ludzi. Zainteresowany?
     Zmierzyłem go wzrokiem. Był to krótkowłosy brunet, mniej więcej w moim wieku. Sprawiał wrażenie dość przyjaznej osoby.
     - Jasne, chętnie wam pomogę – odpowiedziałem. Jak już wspominałem, zależy mi na dobrych relacjach.
     - Świetnie. Idź do Ryżowego Księcia – wskazał mi ręką grubego faceta, bez koszulki, stojącego niedaleko wejścia do magazynu. - Od da ci wodę.
     Zrobiłem to. Ryżowy Książę, doprawdy odpowiednia ksywa. Księciunio z założonymi rękami obserwował pracujących w pocie czoła zbieraczy. Zza jego ramienia wystawała rękojeść dziwnej, dwuręcznej broni.
     - Troszczysz się o pola ryżowe, prawda? - zapytałem, by zwrócić na siebie uwagę.
     - Czemu pytasz? - zapytał powoli, przeciągając sylaby. Prawdę mówiąc, spojrzenie miał dość tępe.
     - Przysyła mnie tamten facet, mam zanieść wodę zbieraczom.
     - Aha. Lewus.
     Odwrócił się i znikł w magazynie. Po chwili wrócił, trzymając w rękach skrzynkę pełną niewielkich bukłaków z wodą.
     - Trzymaj. Tuzin. To jakieś dwa razy niż liczba zbieraczy, więc postaraj się, żeby coś zostało.
     Albo jestem upalony bardziej niż mi się zdawało, albo księciunio nie potrafi liczyć. Już na pierwszy rzut oka widać, ze zbieraczy jest więcej, a po dokładnym przeliczeniu wyszło mi siedemnastu. Księciunio nie spojrzał więcej na mnie, tylko dalej wpatrywał się nieskażonym myślą spojrzeniem w swoje kochane pola ryżowe. No dobra, czas wziąć się do pracy.
     Skrzynka była dość ciężka, dlatego postawiłem ją na ziemi i nosiłem po trzy lub cztery bukłaki do każdego ze zbieraczy, zaczynając od tych najbliżej Lewusa. Już pierwsza osoba, powitała mnie jak wybawienie.
     - Piękne dzięki, stary! Jeszcze chwila i zacząłbym chłeptać z kałuży...
     Wypił cały bukłak wody na raz. Przegryzłem język. Głupio było mi upomnieć, że jeśli wypije cały, inni nie dostaną jej wcale.
     Jakoś udało mi się dogadać z większością zbieraczy i po rozdaniu wody pierwszej dziesiątce miałem jeszcze pięć bukłaków. Interesujące było, że im dalej od Lewusa i Księciunia, tym bardziej byli rozmowni. Pierwszą osobą, z którą porozmawiałem nieco dłużej był Pock – podstarzały zbieracz, który stracił już niemal wszystkie zęby., przez co nieco seplenił.
     - Miło zobaczyć nową twarz – powiedział, gdy juz się napił.
     - Pewnie jesteś tu już od dawna, prawda?
     - Święta racja, chłopcze, byłem jednym z pierwszych, któzy tu trafili.
     - W takim razie na pewno dużo wiesz o tym miejscu.
     - Co nieco – wzruszył ramionami. - Większość czasu spędzam tu, na polu. Pewnie dlatego udało mi się tak długo przeżyć... Dostajemy sporo ryżu i trochę gorzałki. Wiele może to nie jest, ale mi wystarcza.
     - Za co tu trafiłeś?
     Otarł pot z czoła i uśmiechnął się smutno.
     - Podatki, chłopcze, podatki. Moja chata była równie pusta co żołądek i kiedy w końcu ludzie tego przeklętego króla po mnie przyszli, nie miałem nawet sił by protestować. Wcześniej przez całe życie płaciłem – zawsze na czas. Ale przez wojnę, wszyscy ucierpieliśmy, a dla tego wieprza w koronie to żaden argument. Prawdę mówiąc, przyznam, że tu jest mi nawet nieco lepiej. Przynajmniej nie głoduję.
     Oddalałem się coraz dalej od magazynu i kolejny zbieracz, którego imienia nie poznałem, w zamian za wodę, dal mi ostrzeżenie, które dało mi spoor do myślenia.
     - Uważaj, koleś. Ten obóz pełen jest szumowin i sukinsynów. Jeśli masz możliwość, nie zostawaj tu zbyt długo, albo skończysz jak my.
     - Kogo masz na myśli?
     - Szkodników rzecz jasna! Cholera, dziwię się, że Najemnicy jeszcze nie zrobili z nimi porządku. Pracujemy tu całe dnie, bez przerwy, żeby inni mieli co żreć, a oni tak nam się odwdzięczają... Odejdź już. Lewus na nas patrzy.
     Odszedłem, nie dając po sobie poznać, ze to zauważyłem. Coraz mniej mi się to podobało. Zwłaszcza, ze następną osobą był zbieracz imieniem Rufus, który również powiedział mi ciekawą rzecz.
     - Możesz mi powiedzieć, co się tu dzieje? - zapytałem go, gdy oddał mi pusty bukłak. Z miejsca, gdzie się znajdowaliśmy, nie mógł nas dostrzec ani Książę, ani Lewus.
     - Zapytaj kogoś innego, dobra? Ja tu tylko pracuję.
     - Bez obaw, nie widzą nas.
     Odetchnął i spojrzał w tamtą stronę.
     - Najchętniej powiedziałbym Ryżowemu Księciuniowi, żeby sam odwalał swoją brudną robotę.
     - Kim tak właściwie on jest?
     - Był jednym z pierwszych ludzi, którzy tu trafili. Pomagał w zakładaniu obozu. Teraz tylko obnosi swoje tłuste dupsko po polach, pilnując nas i liczy worki. Tłusta świnia.
     - Skoro tak, to dlaczego tu pracujesz?
     Westchnął, a na jego twarzy pojawił się wyraz złości i smutku.
     - To się zdarzyło pierwszego dnia po moim przybyciu. Lewus, jeden z oprychów, pracujących dla niego podszedł do mnie i zapytał, czy nie pomógłbym im w pracy. Zgodziłem się od razu, wiesz, byłem tu nowy i zależało mi, by dobrze wypaść.
     Przełknąłem ślinę. Brzmiało to znajomo.
     - Następnego dnia, kiedy ucinałem sobie drzemkę, obudził mnie Lewus, ze słowami: Ej, chyba nie chcesz, żeby twoi kumple odwalali robotę za ciebie? Powiedziałem, że jestem wyczerpany po wczoraj i potrzebuję odpoczynku. Ale ten skurwiel wziął mnie za fraki i zaciągnął, dosłownie, na pole. Od tamtego czasu czekał na mnie przed moją chatą codziennie, póki sam nie nauczyłem się przychodzić. Co mogłem zrobić? Nie chciałem, żeby mnie poturbowali. To banda cholernych morderców. Lepiej trzymaj się od nich z daleka.
     Zastanowiłem się przez chwilę. Jakb nie patrzeć było ich tylko pięciu.
     - I nikt nie próbował się przeciwstawić?
     - Nie. Wszyscy są zastraszani. Jedynym, który mógłby to zrobić jest Horacy, ale on brzydzi się przemocą. To tamten facet, stoi blisko tamy. A teraz wybacz, muszę wracać do pracy.
     Zostały mi dwa bukłaki. Horacego zostawiłem sobie na sam koniec i na szczęście udało mi się rozdysponować je tak, by każdy dostał wodę.
     Gdy do niego podszedłem, ten wstał i nie dając mi dojść do słowa zawołał, mierząc wzrokiem miecz wiszący u mojego pasa:
     - Co tu robisz? Szukasz kłopotów?
     - Spokojnie, przyniosłem ci tylko wodę.
     - Hm, wyglądasz w porządku, chociaż tu nigdy nic nie wiadomo. Daj tę wodę.
     Napił się łapczywie, oblewając sobie koszulę.
     - Ach, od rzazu lepiej. Dziękuję. Wybacz, ze tak na ciebie naskoczyłem. Zawsze znajdzie się jakiś nowy, który wyobraża sobie nie wiadomo co.
     Zmierzyłem go wzrokiem. Facet był po czterdziestce, ale wyglądał dosć młodo. Był dobrze umięśniony, choć nie przesadnie, jednak gdy zobaczyłem jego ramiona byłem pewien, że każdy mięsień jest twardy jak żelazo.
     - Co ktoś taki jak ty robi w towarzystwie zbieraczy? - wypaliłem.
     - Lee też mnie o to pytał. Ale nie chcę już walczyć. Raz jeden zabiłem człowieka... i jak dla mnie było to o jeden raz za dużo. Zresztą właśnie dlatego tu trafiłem.
     - Jak to się stało?
     - Prawdę mówiąc nie wiem. Zwykła bójka w karczmie. Nie chciałem go zabić, najwidoczniej za mocno go walnąłem. Byłem wtedy kowalem. Chyba nie doceniłem własnej siły...
     - Dlaczego dołączyłeś akurat do tego obozu?
     - Do wyboru miałem tylko tych świrów z Sekty, a nie uśmiechało mi się pranie mózgów, któremu tam poddają nowicjuszy; w Starym Obozie miałem za dużo kłopotów ze Strażnikami. Tutaj natomiast Najemnicy i Szkodniki traktują mnie z szacunkiem.
     - To znaczy, boją się ciebie?
     - Nie wiem. Może. W każdym razie nie mam zamiaru już walczyć. Tutaj znalazłem spokój. No, chyba że w obronie własnej.
     W tym tonie zabrzmiała nuta groźby. Postanowiłem wyjaśnić pewną rzecz.
     - Nawet, żeby wyzwolić się od Księcia i jego ludzi?
     - Nawet. To nie jest rozwiązanie.
     - A możesz mnie nauczyć, jak walczyć z większą siłą?
     Zmarszczył brwi i zmierzył mnie wzrokiem.
     - Nawet gdybym mógł, to po co ci to?
     - Żeby pokazać sukinsynom, że nie można mną pomiatać – wypaliłem. Było to chyba błędem.
     - I zanim byś się nie spostrzegł, sam stałbyś się jednym z tych sukinsynów. Nie, chłopcze, to nie jest odpowiedź.
     Pomyślałem przez chwilę, wiedząc, że wiele zależy od tej odpowiedzi. Nic nie przyszło mi do głowy.
     - Dobre pytanie. Przemyślę je sobie.
     - Przemyśl. A potem wróć.
     Horacy wrócił do swoich zajęć, a ja stałem jeszcze przez chwilę w miejscu, wpatrując się w magazyn, gdzie zapewne Ryżowy Książę liczył worki. Skończyłem pracę, lecz zastanawiałem się - biorąc pod uwagę ostrzeżenia zbieraczy - co mnie czeka jutro.