wtorek, 16 maja 2017

Rozdział 3 - Realia (cz.2)

Rozdział 3 - Realia (cz.2)

Przepraszam za długą nieobecność, wiąże się to z nieregularnym czasem pracy. Teraz będzie już lepiej.

 ***
     - Nie wyciągaj broni – powiedział Grim, gdy dzieliło nas ledwie kilkanaście kroków. - Jeśli zauważą, że chcemy ich zaatakować, mogą nas zaskoczyć. Spróbujemy podejść, zagadać, a dopiero potem sprać ich porządnie. Zgoda?
     Kiwnąłem głową. Dwójka złodziejskich Kopaczy znajdowała się w tym samym miejscu co jakiś czas temu. Rozpalili niewielkie ognisko z którego unosił się podejrzanie gęsty dym. Wiatr zanosił go prosto ku małemu stadku ścierwojadów nad brzegiem rzeki, wyraźnie je denerwując. Nie miałem pojęcia co mogli tam palić, ale coraz bardziej czułem smród tego dymu.
     Grim szedł pierwszy, zaś Kopacze obserwowali nas dość niepewnie odkąd weszliśmy w zasięg słuchu. Domyślałem się, że nie mają pewności co do moich intencji po napaści Fannicka.
     To już za chwilę. Byliśmy o dziesięć metrów o nich. Teraz już pięć. Zacisnąłem kilka razy palce, by przygotować je na spotkanie z twarzami tamtych. Podejrzewałem, ze Grim zaraz rzuci się na tego z prawej, którego miał wygodniej zaatakować. Skupiłem się na drugim, a nasze oczy spotkały się. Grim zatrzymał się, dzieliło nas od rozstrzygnięcia zaledwie kilka sekund, a oni wciąż zachowywali niewzruszoną powagę...
     - I o to jesteśmy – odezwał się Grim, głosem niższym i poważniejszym niż dotychczas. Pozbawionym całej dotychczasowej ekscytacji.
     Coś mi tu nie pasowało. Dlaczego wciąż stoi jak słup? Dlaczego... zaraz, czy jeden z nich właśnie się nie uśmiechnął?
     O kur...
     - Jesteśmy tu – powtórzył Grim, odwracając się ku mnie.
     Nagle, w jednej chwili przekląłem w myślach całą swoją głupotę i naiwność, jednocześnie doświadczając porażającego uczucia paniki. Nagle, w ułamku sekundy wszystkie odpowiedzi pojawiły się w mojej głowie. Dlaczego Grim był ostatnio tak przygaszony. Dlaczego tak ochoczo doradzał mi zapłacenie za ochronę. Dlaczego z początku próbował nawiązać dobre relacje a potem przestał sie odzywać. Przeszła mi przez głowę myśl, że ten cieniostwór paradoksalnie uratował mi życie.
Tylko co z tego, skoro przez swoją głupotę zaraz mogę je stracić?
     - Daleko od twojego kumpla, Diego – powiedział cicho. Dwóch domniemanych złodziei wstało i rozdzielili się, próbując wraz z Grimem zamknąć mnie w trójkącie.
      Fannick ostrzegał mnie. Jasna cholera.
     Grim wyciągnął zza pasa swoją poobdrapywaną maczugę. Jego towarzysze również wyciągnęli broń, jeden z nich miał zwykłą lagę, zaś drugi pordzewiały miecz, bardzo podobny do tego, który teraz spoczywał w mojej chacie jako skobel.
     - Mam ci przekazać pozdrowienia od Bloodwyna.
     Rzucili się na mnie jednocześnie. Grim celował w głowę, pozostałych widziałem tylko kątem oka. Sukinsyny chcą mnie zabić! Nie miałem czasu na myślenie, uciekłem długim susem w jedyną możliwą stronę. Prosto w ognisko.
Odbiłem się, parząc sobie stopę i wylądowałem po drugiej stronie. Natychmiast wykonałem szybki obrót już i tak nieco poparzoną nogą posłałem w ich stronę to coś, co smażyło się w ogniu. Skry sypnęły na dwa metry w górę, Grim wrzasnął, łapiąc się za oczy.
     Miałem tylko jedną, jedyną przewagę i wiedziałem, że jeśli jej nie wykorzystam, niewątpliwie będzie to koniec mojej przygody w Kolonii. Dam się pokonać na własne życzenie.
     Wyciągnąłem miecz, natychmiast blokując cios tego z lagą. Przed drugim musiałem zrobić unik. On też mocno oberwał iskrami, więc skorzystałem z tego i z całej siły kopnąłem go w kolano, łamiąc kość z głośnym trzaskiem. Jego skowyt zabrzmiał mi w uszach niczym gong zwiastujący śmierć.
     Przez blask płomieni omal nie przeoczyłem maczugi Grima lecącej w kierunku mojego barku. Udało mi sie w porę unieść klingę i odbić ją nieco w bok, przez co moje ramię zdrętwiało silnie i przez chwilę nie mogłem nim poruszać, za to Grim poleciał za ciosem w stronę ziemi. Na jego twarzy zdążyłem zauważyć zaskoczenie. Nie spodziewałeś się tego, sukinsynu! Nie spodziewałeś się, że będę miał się czym obronić! Obiecałem sobie, że jeśli to przeżyję, kupię Scattyemu i Huno po butelce wódki.
     Podczas gdy Grim gramolił się z ziemi jego towarzysz nie próżnował. Mało brakowało, a przeciąłby mi kark. Ale przez ten atak za bardzo się odsłonił, a ja wykorzystałem to, że przez chwilę nie muszę się bronić i zaatakowałem, tnąc płasko na wysokości jego łokcia, wkładając w ten cios całą siłę. Nie miał szans tego uniknąć, ale wzbudził mój podziw, gdy jeszcze zdążył zablokować to własną klingą.
     Korozja to jednak zła rzecz i gdy jego miecz pękł z trzaskiem obiecałem sobie kolejną rzecz – że jeśli przeżyję, nigdy, ale to nigdy nie zaniedbam swojej broni.
     Pęknięcie zmieniło tor ciosu i zamiast w bok ugodziłem go w szyję. Obrzydliwie wykrzywiła mu się twarz, gdy wyciągnąłem ją z cichym pluśnięciem. Chyba przeciąłem mu kark, ale nie miałem czasu się upewnić. Czułem, że tuż za mną stoi Grim.
     Przed pierwszym ciosem udało mi się schylić. Drugi trafił mnie w ucho, choć na szczęście był dość lekki, ale i tak zwalił mnie z nóg i ogłuszył na kilka chwil. Wszystko przez to, że ten ze złamaną nogą z całej siły walnął mnie lagą w jedyne miejsce w jakie mógł mnie uderzyć leżąc na ziemi – w stopę. Chyba nawet złamał mi parę palców.
     Upadłem, w zamroczeni jednak pamiętając by trzymać miecz daleko od ciała. Przetoczyłem się w bok, wiedząc jednak, że nie zda mi się to na wiele. Ciąłem na ślepo, próbując zyskać parę sekund. Poczułem, że Grim próbuje zaatakować z innej strony. Wolną ręką wymacałem coś miękkiego i bez namysłu rzuciłem tym w jego stronę. Chyba trafiłem, bo usłyszałem okrzyk obrzydzenia. Czując, że zaczynam odzyskiwać wzrok rzuciłem się na niego, ślepo wymachując mieczem. Upadliśmy obaj. Dostałem w kark, ale nie przejmowałem się, bo już go widziałem. Podczas upadku obaj upuściliśmy broń, a teraz to ja byłem na górze i zacisnąłem dłonie na gardle Grima. Szarpał się zbyt mocno, więc uderzyłem go czołem, łamiąc nos. To też nie wystarczyło. Robił się siny, ale wciąż napinał szyję zbyt mocno bym mógł go udusić. Rozejrzałem się za mieczem i dostrzegłem go dwa metry dalej, tuż obok maczugi Grima. Dostrzegłem też coś o wiele bardziej niepokojącego. Podczas szarpaniny oddaliliśmy się dobre kilkanaście metrów od ogniska, do którego to właśnie zmierzały niepewnymi krokami dwa ścierwojady, które najwidoczniej odłączyły się od stadka nad rzeką, zwabione świeżą krwią, lub też zdenerwowane śmierdzącym dymem. Jeden z nich podniósł coś małego i czerwonego – to ucho, które podniosłem z ziemi by rzucić w Grima. Tylko że to nie było ucho moje, ani żadnego z nich. To ucho musiało wypaść z ogniska, gdy rozrzuciłem je kopniakiem.
     Zrobiło mi się niedobrze gdy tylko zdałem sobie sprawę, co w tym ognisku się znajdowało, ale nie miałem czasu tego roztrząsać. Zostawiłem Grima, który krztusił się i pluł, łapiąc charkliwie powietrze i podniosłem swój miecz, patrząc niepewnie na ścierwojady. Na szczęście nie były zainteresowane mną, tylko Kopaczem ze złamaną nogą, który zdając sobie sprawę co się święci próbował odczołgać się w naszą stronę, szlochając pod nosem i patrząc na mnie błagalnym wzrokiem. W tym momencie dwa ścierwojady rzuciły się na niego, atakując ostrymi dziobami jego ranną nogę i w chwilę odrywając ją od ciała. Widząc to pozostałe osobniki znad rzeki pospieszyły ku nam. Nie patrząc na to oddaliłem się najszybciej jak tylko pozwalała mi ranna noga, nie odwracając się, gdy tylko upewniłem się, że żaden ze ścierwojadów nie zainteresował się moją osobą. Zostawiłem za sobą leżącego Grima i Kopacza, którego ścierwojady wbrew swojej nazwie pożerały właśnie żywcem. Krzyki na szczęście umilkły zanim dotarłem do bramy.
     Nie mogłem w to uwierzyć. Przeżyłem. Pomimo całej swojej głupoty i naiwności przeżyłem. Trzech na jednego! Nie wiedziałem czy bardziej zawdzięczam to szczęściu czy też nowemu mieczowi, ale to nie miało znaczenia. Byłem w skrajnym szoku, a serce wciąż waliło mi jak młotem. Nie docierało do mnie nawet gdzie jestem, dopóki nie zwymiotowałem obficie pod nogi Svena, niemal brudząc mu buty.
     - Uważaj, do jasnej cholery! - krzyknął jego kompan.
     - Nie krzycz, nie widzisz w jakim jest stanie? No, żółtodziobie, nie miałeś łatwego dnia, co? Na twoim miejscu poszedłbym do chaty i nie wychodził stamtąd do wieczora.
     Kiwnąłem głową, nie będąc w stanie nic powiedzieć i wszedłem do Obozu. In Extremo wciąż grali, lecz do mnie jakby nie docierały bodźce zewnętrzne. Aż do momentu gdy w tłumie nie dostrzegłem Bloodwyna.
     Teraz rozumiem, co czuł Fannick. W tym momencie wezbrała we mnie taka nienawiść, jakiej jeszcze w życiu nie czułem. Jednak z drugiej strony cieszyłem się, że on mnie nie zauważył. Nie chciałem by widział mnie w takim stanie.
     Skierowałem się w stronę chaty, lecz nim zrobiłem kilka kroków ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Był to Diego.
     - Chodź ze mną.
     Poszedłem. Weszliśmy do jego chaty, a on zamknął drzwi by odgrodzić się od tłumu i zapalił świeczkę.
     - Głodny? - zapytał.
     Nie czekając na odpowiedź postawił przede mną pół bochenka chleba, pętko kiełbasy i glinianą karafkę z wodą. Wedle standardów Kolonii, które poznałem była to królewska uczta. Zabrałem się do pałaszowania.
     - Czemu mi to dajesz? - zapytałem z pełnymi ustami.
     - Mówiłem ci już, że jestem zbyt miły by przyglądać się pewnym rzeczom. Poza tym domyśliłem się, co się stało przed chwilą. Widziałem, jak wychodzicie z obozu. Gdzie on teraz jest?
     - Nie wiem. Zostawiłem go przed obozem.
     - Tak po prostu?
     - Podczas walki zaatakowały nas ścierwojady. Pozostała dwójka nie żyje.
     - Więc było ich trzech? Masz mój podziw, niewielu by przeżyło w takiej sytuacji.
     - Marne pocieszenie. Tylko dlatego, że miałem lepszą broń.
     - Może i marne. Mam nadzieję, że wiesz kto za tym stoi?
     Pokiwałem głową.
     - Powinieneś wiedzieć, ze rozmawiałem z Rączką. Polubił cię. Dowiedział się z pewnych źródeł, że ta osoba wynajęła kilku Kopaczy, którzy mają dość nieciekawą przeszłość, żeby zajęli sie rozliczaniem długów. Wiesz, co mam na myśli, prawda?
     Znów przytaknąłem.
     - Doszliśmy do wniosku, że warto cię ostrzec. Wydajesz się być obiecujący, być może już wkrótce twoje zdolności będziesz mógł wykorzystać dla naszego obozu. Radzisz sobie dość dobrze, a jesteś tu zaledwie kilka dni. Rączka i Świstak popierają cię, Scatty wciąż czeka na twoją walkę, a Dexter kazał ci przypomnieć, że jesteś mu coś winien. Cienie cię znają.
     - Daj mi jeszcze kilka dni, a zdobędę poparcie pozostałych.
     - Mam lepszy pomysł. Jutro po południu wyniesiesz się z obozu.
     Miałem nadzieję, że się przesłyszałem. Przecież dopiero co powiedział coś zupełnie odwrotnego!
     - Nie rób takiej miny, nie wyganiam cię – powiedział Diego uspokajającym tonem. - Musisz pobyć trochę czasu poza zasięgiem pewnych osób tobie nieprzychylnych. Aż sytuacja się nieco uspokoi. Porozmawiam z Dexterem, by dał ci więcej czasu na zwrot rudy. Spotkamy się jutro po południu, udzielę ci kilku wskazówek, a potem wyruszysz do Bractwa lub Nowego Obozu. Decyzję pozostawiam tobie.
     Zaskoczyło mnie to. Diego wydawał się mówić szczerze, w dodatku w jego spojrzeniu było coś łagodnego, co sprawiało że chciałem mu zaufać. Ale taka bezinteresowna pomoc wywołała u mnie podejrzliwość.
     - Dlaczego to robisz? Dlaczego mi pomagasz?
     Diego zrobił minę jakby naprawdę był zaskoczony.
     - Takich jak Grim jest więcej, a ten osób jest mały. Mówiąc krótko, dostrzegam w tobie potencjał i nie mogę pozwolić by się zmarnował. Szkoda by było stracić takiego człowieka. Musisz zdać sobie sprawę z tego, że im więcej wiesz, im ważniejsze znasz osoby, tym bardziej będziesz wartościowy dla Gomeza. A to oznacza że otrzymasz lepszą pozycję. Musimy oddalić cię od zagrożenia wewnątrz i jednocześnie stworzymy ci możliwość do wyrobienia sobie kontaktów w innych obozach. Gdy tu powrócisz, będziesz dla nas bardzo cenny. O ile dobrze wykorzystasz ten czas. Dlatego czekać cię będzie jeszcze wiele pracy.
     Kilka godzin później, leżąc już na łóżku w swojej chacie rozmyślałem nad tym co mówił Diego. Czułem przyjemne ciepło na myśl że mam kogoś, kto mną pokieruje w tym zapomnianym przez bogów miejscu. Komu w gruncie rzeczy zależy na moim życiu, bez znaczenia z jakich względów. Zastanawiałem się też, czy Grim przeżył, a palące poczucie zdrady wzbudzało we mnie pragnienie ujrzenia jego martwego ciała.
     Nie mogłem zasnąć. Nie tylko z niepokoju i obawy, że ktoś za moment włamie się do mojej chaty, by mnie zabić, ale także z bólu. Gdy opadła ze mnie już całkiem adrenalina, poczułem silny ból w stopie, która oberwała lagą. Całe szczęście palce nie były złamane, ale potężny kolorowy siniec rozlał się na skórze, co było bardzo bolesne. Leżałem do późna w nocy, twarzą do drzwi, nasłuchując każdego odgłosu dochodzącego z zewnątrz, aż w końcu zmógł mnie sen.
     Rano, po obudzeniu stwierdziłem, że nadal żyję, obudziła się we mnie nadzieja. Postanowiłem zrobić coś pożytecznego przez te kilka godzin, które mi pozostały. Tak więc kręciłem się pomiędzy bramą zamku a areną i ponownie wypytywałem napotkanych Kopaczy o Neka. Niewielu chciało rozmawiać. Myślałem, że w tej dzielnicy nikt już prawdopodobnie nic nie wie i muszę zastanowić się nad innymi sposobami, gdy przechodząc obok chaty Rączki napotkałem grubego faceta w białym fartuchu, mieszającego chochlą w dużym kotle. Już raz, gdy wychodziłem od Rączki próbował mnie zaczepić, ale wtedy nie zwróciłem na to uwagi. Teraz musiałem przejść obok niego, a w zasadzie zdałem sobie sprawę, że jeszcze z nim nie rozmawiałem. Bo niby co może wiedzieć kucharz?
     - Hej ty! - zawołał do mnie z błogim uśmiechem. - Założę się, że lubisz sobie dobrze podjeść! Opracowałem nową recepturę. Potrzebuję jeszcze kilku składników i będzie gotowa, tylko ktoś musi mi je przynieść. Co ty na to?
     - Co to za przepis?
     - Nazwałem ją Potrawką z Chrząszcza a'la Snaf. Z ryżem, grzybami i ziołami.
     Chrząszczami? Nie, nie zdziwiło mnie to, wiedziałem jak muszą żywić się zwykli Kopacze, ale przez chwilę zwalczyłem odruch wymiotny. Potem odezwał się mój brzuch.
     - Brzmi całkiem całkiem – powiedziałem przełykając ślinę.
     - Prawda? - ucieszył się Snaf. - Jak to zrobisz, dostaniesz tyle potrawki ile tylko zapragniesz!
     - Czego potrzebujesz?
     - Kilka chrząszczy, powiedzmy trzy i grzybów zwanych piekielnikami. Spójrz, wyglądają jak ten tu – pokazał mi grzyba leżącego obok niego w trawie. Miał biały kapelusz z kilkoma ciemnymi plamkami. - Przynieś mi je jak najszybciej, a Wielki Snaf, Najlepszy Kucharz w Kolonii w mig przygotuje swoje popisowe danie.
     - Gdzie mogę to znaleźć?
     Snaf wyglądał i mówił jak prawdziwy pasjonat. Zakładałem, że kucharz w takim miejscu cieszy się dość sporą popularnością, a widać było, że nawet w tak ograniczonych warunkach stara się przygotować coś, co choć odrobinę przypominałoby zwykły obiad.
     - Chrząszcze żerują na odpadkach, więc nie będzie to problemem. Znajdziesz wiele w opuszczonych chatach, albo przy bramach obozu. Za to piekielniki rosną w trawie, dość sporo widziałem przy południowej bramie. Możesz zacząć tam szukać, tak jak miał to zrobić ten drugi.
     - Ten drugi?
     - Tak, trzy dni temu wysłałem takiego jednego Strażnika po grzyby, ale ten nicpoń zapewne skorzystał z okazji i uciekł do Nowego Obozu! A moja potrawka stoi i czeka, nieskończona...
     - Kim był ten Strażnik?
     - Nazywał się Nek. Długo wzbraniał się, ale gdy powiedziałem mu, że nic więcej do jedzenia ode mnie nie dostanie, w końcu poszedł... I nie wrócił.
     Wygląda na to, że najważniejszy trop miałem tuż pod nosem, a ja, głupi, tego nie zauważyłem.
     - Gdzie udał się Nek?
     - Mówił, że nieopodal południowej bramy widział sporo grzybów i tam chciał zacząć szukać.
     - W porządku. Też tam poszukam. Wkrótce wracam.
     Uradowany, że w końcu trafił mi się jakiś trop i mam okazję wyjść z obozu ruszyłem w stronę południowej bramy. Gdy znalazłem się na ścieżce, którą wczoraj szedłem z Fannickiem, rozejrzałem się uważnie. Stałem na rozwidleniu trzech dróg. Dwie z nich biegły w różne strony wzdłuż palisady otaczającej obóz, zaś trzecia na wprost, zmierzając w stronę lasu. Kawałek dalej, po lewej znajdowały się pozostałości po murowanej chacie, wokół której kręciło się kilka ścierwojadów i jaszczur. Nie miałem najmniejszej ochoty na spotkanie tego stwora, w dodatku słyszałem, ze niektóre są jadowite. Po prawej stronie, nieco za drogowskazem, z którego nic nie dawało się rozczytać leżało kilka znacznej wielkości głazów. Ruszyłem ścieżką na wprost, cały czas bacznie obserwując jaszczura, by nie zwabić go do siebie. Po swojej prawej miałem pokaźnej wielkości skalną ścianę, z licznymi półkami i miejscami do wspinania się. Po pewnym czasie, krążenia w kółko i obserwowania ziemi, w końcu trafiłem na kilka grzybów, ale nie były to piekielniki – były zbyt duże i nieco inny rodzaj kapelusza.
     Podnosząc się zauważyłem kretoszczura. Stał samotnie, nieopodal, a nieco a nim zauważyłem kolejną grupę grzybów. Teraz już się nie wahałem. Podszedłem do tego świńskiego stwora i nim zdążył odwrócić swój ohydny łeb, uciąłem mu pół czaszki. Nie zdążył nawet kwiknąć.
     Grzyby, które za nim rosły okazały się być tymi, których szukałem. Napchałem nimi kieszenie i już zamierzałem wrócić do obozu, gdy mój wzrok przykuło coś innego.
     Patrząc od strony bramy nie dostrzegłbym tego ze względu na niewielki pagórek i głazy blokujące widok, lecz stąd dość wyraźnie widziałem ubytek w skalnej ścianie. Bardzo blisko obozu. Zbliżyłem się i stanąłem naprzeciw niewielkiej jaskini, w której urzędowało stadko kretoszczurów. Nie licząc tego, którego właśnie zabiłem bylo ich pięć. Ale nie to mnie zainteresowało. Kretoszczury wyraźnie coś jadły i to coś błyszczało czernią nawet z tej odległości.
     Ponownie uniosłem miecz i zbliżyłem się, bardzo powoli. Planowałem wywabić je pojedynczo na miarę możliwości.
     Pierwszy podniósł łeb i zakwiczał, gdy znajdowałem się piętnaście metrów od nich. Gdy zbliżyłem się o kolejne dwa kroki, zostawił zdobycz i ruszył na mnie, kwicząc bez przerwy. Obiegłem go z lewej strony i wbiłem miecz w cielsko w miejsce, gdzie powinno być serce. Kretoszczur zakwiczał głośniej i jeszcze bardziej denerwująco niż poprzednio i zdechł. Gdy wyciągnąłem miecz, zauważyłem, że kolejna dwójka biegnie w moją stronę, więc wycofałem się w stron głazów. Skoczyłem na jeden z nich, a w tym czasie dołączył do nich trzeci. Swoimi krótkimi łapami nie były w stanie wspiąć się na śliski kamień, dlatego stały metr niżej ode mnie, kwicząc wściekle i drapiąc pazurami ziemię. Widząc ich powolność skoczyłem przed siebie, lądując za nimi i nim zdążyły nawrócić, rozpłatałem dwa jednym cięciem. Trzeci zdążył i mało brakowało a by odgryzł mi rękę. Czując krótką falę strachu, gdy jego zęby minęły moje ramię o włos, odwinąłem się i przeciąłem mu szyję. Nie mógł już kwiknąć. Upewniwszy się, że wszystkie nie żyją, wszedłem do jaskini, gdzie ostatni, najbardziej wygłodniały kretoszczur wciąż pałaszował to, co zostało z człowieka ubranego w zbroję Strażnika. Bez problemu pozbawiłem go życia, po czym otarłem miecz o ziemię i przyjrzałem się ciału.
     Ciało na pewno nie było zbyt świeże, ale było też objedzone niemal do kości. Zwłaszcza twarz, ręce i te części ciała, gdzie kretoszczury były w stanie sięgnąć do mięsa. Powstrzymując mdłości przeszukałem kieszenie. Znalazłem prosty amulet z wygrawerowanym napisem "N.E.K". A wiec udało mi się go znaleźć. Fletcher chyba nie będzie zadowolony.
     Prócz tego w jaskini znalazłem prosty miecz strażnika i kilka małych ampułek z czerwonym płynem. Wszystko jakoś upchałem do kieszeni i jak najszybciej opuściłem tamto miejsce, czując, że jednak zaraz zwymiotuję.
     Powrót do obozu zajął mi chwilę. Po drodze znalazłem kilka chrząszczy urzędujących blisko tawerny. Były cholernie duże, niemal wielkości mojej dłoni i nie było łatwo zmiażdżyć im chitynowe łby. Wszystko zaniosłem Snafowi, który pochwalił mnie, że nie uciekłem do innego obozu i kazał mi poczekać, aż skończy potrawkę.
     Z całą sympatią dla niego, potrawka była obrzydliwa. A moze to po prostu mój żołądek wciąż buntował się przed tym co widziałem chwilę temu. Jedyne co zrobiłem to podziękowałem Snafowi z uśmiechem, zjadając całą miskę. Naprawdę chyba go polubiłem.
     Fletchera znalazłem tam, gdzie zwykle. Ledwie podszedłem, naskoczył na mnie.
     - Mamy do pogadania, młokosie. Wczoraj znaleźliśmy dwa trupy, tuż przed twoją chatą. Jak to wyjaśnisz?
     - Skąd mam to wiedzieć? Nawet mnie tu nie było. Niemal cały dzień spędziłem na koncercie.
     - Tak mówisz? Dziwnym jest...
     - A nie wolałbyś bardziej dowiedzieć się, co się stało z twoim kolegą?
     Fletcher zamilkł, patrząc na mnie wyraźnie zaskoczony.
     - Znalazłeś Neka?
     - Tak.
     - I?
     - Został zjedzony przez kretoszczury, w jaskini blisko południowej bramy.
     Fletcher zmarszczył brwi. Nie była to reakcja jakiej oczekiwałem
     - Wciąż tam jest? Znalazłeś coś przy nim?
     - Tak, ten amulet – pokazałem mu. - Jeśli chcesz go pochować, to się pospiesz, ale uprzedzam, że dużo z niego nie zostało.
     - Dobra, sprawdzę to. A ten amulet oddaj Złemu, szukał go bardzo intensywnie. Tylko nie mów mu, w jakim stanie go znalazłeś, dobra?
     Pokiwałem głową. Fletcher wyglądał dziwnie, jakby wiadomość o śmierci Neka ani go nie zasmuciła ani nie uspokoiła.
     Nie miałem zamiaru oddawać tego amuletu zbyt szybko. Zły mieszkał w rewirze Bloodwyna, a mi życie jest jeszcze miłe. Udałem się do swojej chaty, czekając na Diego. Miałem już pomysł, jak załatwić sprawę z opuszczeniem obozu.