Rozdział 3 - Realia (cz.2)
Przepraszam za długą nieobecność, wiąże się to z nieregularnym czasem pracy. Teraz będzie już lepiej.
***
- Nie
wyciągaj broni – powiedział Grim, gdy dzieliło nas ledwie
kilkanaście kroków. - Jeśli zauważą, że chcemy ich zaatakować,
mogą nas zaskoczyć. Spróbujemy podejść, zagadać, a dopiero
potem sprać ich porządnie. Zgoda?
Kiwnąłem
głową. Dwójka złodziejskich Kopaczy znajdowała się w tym samym
miejscu co jakiś czas temu. Rozpalili niewielkie ognisko z którego
unosił się podejrzanie gęsty dym. Wiatr zanosił go prosto ku
małemu stadku ścierwojadów nad brzegiem rzeki, wyraźnie je
denerwując. Nie miałem pojęcia co mogli tam palić, ale coraz
bardziej czułem smród tego dymu.
Grim szedł
pierwszy, zaś Kopacze obserwowali nas dość niepewnie odkąd
weszliśmy w zasięg słuchu. Domyślałem się, że nie mają
pewności co do moich intencji po napaści Fannicka.
To już za
chwilę. Byliśmy o dziesięć metrów o nich. Teraz już pięć.
Zacisnąłem kilka razy palce, by przygotować je na spotkanie z
twarzami tamtych. Podejrzewałem, ze Grim zaraz rzuci się na tego z
prawej, którego miał wygodniej zaatakować. Skupiłem się na
drugim, a nasze oczy spotkały się. Grim zatrzymał się, dzieliło
nas od rozstrzygnięcia zaledwie kilka sekund, a oni wciąż
zachowywali niewzruszoną powagę...
- I o to
jesteśmy – odezwał się Grim, głosem niższym i poważniejszym
niż dotychczas. Pozbawionym całej dotychczasowej ekscytacji.
Coś mi tu
nie pasowało. Dlaczego wciąż stoi jak słup? Dlaczego... zaraz,
czy jeden z nich właśnie się nie uśmiechnął?
O kur...
- Jesteśmy
tu – powtórzył Grim, odwracając się ku mnie.
Nagle, w
jednej chwili przekląłem w myślach całą swoją głupotę i
naiwność, jednocześnie doświadczając porażającego uczucia
paniki. Nagle, w ułamku sekundy wszystkie odpowiedzi pojawiły się
w mojej głowie. Dlaczego Grim był ostatnio tak przygaszony.
Dlaczego tak ochoczo doradzał mi zapłacenie za ochronę. Dlaczego z
początku próbował nawiązać dobre relacje a potem przestał sie
odzywać. Przeszła mi przez głowę myśl, że ten cieniostwór
paradoksalnie uratował mi życie.
Tylko co z
tego, skoro przez swoją głupotę zaraz mogę je stracić?
- Daleko od
twojego kumpla, Diego – powiedział cicho. Dwóch domniemanych
złodziei wstało i rozdzielili się, próbując wraz z Grimem
zamknąć mnie w trójkącie.
Fannick
ostrzegał mnie. Jasna cholera.
Grim
wyciągnął zza pasa swoją poobdrapywaną maczugę. Jego towarzysze
również wyciągnęli broń, jeden z nich miał zwykłą lagę, zaś
drugi pordzewiały miecz, bardzo podobny do tego, który teraz
spoczywał w mojej chacie jako skobel.
- Mam ci
przekazać pozdrowienia od Bloodwyna.
Rzucili się
na mnie jednocześnie. Grim celował w głowę, pozostałych
widziałem tylko kątem oka. Sukinsyny chcą mnie zabić! Nie miałem
czasu na myślenie, uciekłem długim susem w jedyną możliwą
stronę. Prosto w ognisko.
Odbiłem
się, parząc sobie stopę i wylądowałem po drugiej stronie.
Natychmiast wykonałem szybki obrót już i tak nieco poparzoną nogą
posłałem w ich stronę to coś, co smażyło się w ogniu. Skry
sypnęły na dwa metry w górę, Grim wrzasnął, łapiąc się za
oczy.
Miałem
tylko jedną, jedyną przewagę i wiedziałem, że jeśli jej nie
wykorzystam, niewątpliwie będzie to koniec mojej przygody w
Kolonii. Dam się pokonać na własne życzenie.
Wyciągnąłem
miecz, natychmiast blokując cios tego z lagą. Przed drugim musiałem
zrobić unik. On też mocno oberwał iskrami, więc skorzystałem z
tego i z całej siły kopnąłem go w kolano, łamiąc kość z
głośnym trzaskiem. Jego skowyt zabrzmiał mi w uszach niczym gong
zwiastujący śmierć.
Przez blask
płomieni omal nie przeoczyłem maczugi Grima lecącej w kierunku
mojego barku. Udało mi sie w porę unieść klingę i odbić ją
nieco w bok, przez co moje ramię zdrętwiało silnie i przez chwilę
nie mogłem nim poruszać, za to Grim poleciał za ciosem w stronę
ziemi. Na jego twarzy zdążyłem zauważyć zaskoczenie. Nie
spodziewałeś się tego, sukinsynu! Nie spodziewałeś się, że
będę miał się czym obronić! Obiecałem sobie, że jeśli to
przeżyję, kupię Scattyemu i Huno po butelce wódki.
Podczas gdy
Grim gramolił się z ziemi jego towarzysz nie próżnował. Mało
brakowało, a przeciąłby mi kark. Ale przez ten atak za bardzo się
odsłonił, a ja wykorzystałem to, że przez chwilę nie muszę się
bronić i zaatakowałem, tnąc płasko na wysokości jego łokcia,
wkładając w ten cios całą siłę. Nie miał szans tego uniknąć,
ale wzbudził mój podziw, gdy jeszcze zdążył zablokować to
własną klingą.
Korozja to
jednak zła rzecz i gdy jego miecz pękł z trzaskiem obiecałem
sobie kolejną rzecz – że jeśli przeżyję, nigdy, ale to nigdy
nie zaniedbam swojej broni.
Pęknięcie zmieniło tor ciosu i zamiast w bok ugodziłem go w szyję.
Obrzydliwie wykrzywiła mu się twarz, gdy wyciągnąłem ją z
cichym pluśnięciem. Chyba przeciąłem mu kark, ale nie miałem
czasu się upewnić. Czułem, że tuż za mną stoi Grim.
Przed
pierwszym ciosem udało mi się schylić. Drugi trafił mnie w ucho,
choć na szczęście był dość lekki, ale i tak zwalił mnie z nóg
i ogłuszył na kilka chwil. Wszystko przez to, że ten ze złamaną
nogą z całej siły walnął mnie lagą w jedyne miejsce w jakie
mógł mnie uderzyć leżąc na ziemi – w stopę. Chyba nawet
złamał mi parę palców.
Upadłem, w
zamroczeni jednak pamiętając by trzymać miecz daleko od ciała.
Przetoczyłem się w bok, wiedząc jednak, że nie zda mi się to na
wiele. Ciąłem na ślepo, próbując zyskać parę sekund. Poczułem,
że Grim próbuje zaatakować z innej strony. Wolną ręką wymacałem
coś miękkiego i bez namysłu rzuciłem tym w jego stronę. Chyba
trafiłem, bo usłyszałem okrzyk obrzydzenia. Czując, że zaczynam
odzyskiwać wzrok rzuciłem się na niego, ślepo wymachując
mieczem. Upadliśmy obaj. Dostałem w kark, ale nie przejmowałem
się, bo już go widziałem. Podczas upadku obaj upuściliśmy broń,
a teraz to ja byłem na górze i zacisnąłem dłonie na gardle
Grima. Szarpał się zbyt mocno, więc uderzyłem go czołem, łamiąc
nos. To też nie wystarczyło. Robił się siny, ale wciąż napinał
szyję zbyt mocno bym mógł go udusić. Rozejrzałem się za mieczem
i dostrzegłem go dwa metry dalej, tuż obok maczugi Grima.
Dostrzegłem też coś o wiele bardziej niepokojącego. Podczas
szarpaniny oddaliliśmy się dobre kilkanaście metrów od ogniska,
do którego to właśnie zmierzały niepewnymi krokami dwa
ścierwojady, które najwidoczniej odłączyły się od stadka nad
rzeką, zwabione świeżą krwią, lub też zdenerwowane śmierdzącym
dymem. Jeden z nich podniósł coś małego i czerwonego – to ucho,
które podniosłem z ziemi by rzucić w Grima. Tylko że to nie było
ucho moje, ani żadnego z nich. To ucho musiało wypaść z ogniska,
gdy rozrzuciłem je kopniakiem.
Zrobiło mi
się niedobrze gdy tylko zdałem sobie sprawę, co w tym ognisku się
znajdowało, ale nie miałem czasu tego roztrząsać. Zostawiłem
Grima, który krztusił się i pluł, łapiąc charkliwie powietrze i
podniosłem swój miecz, patrząc niepewnie na ścierwojady. Na
szczęście nie były zainteresowane mną, tylko Kopaczem ze złamaną
nogą, który zdając sobie sprawę co się święci próbował
odczołgać się w naszą stronę, szlochając pod nosem i patrząc
na mnie błagalnym wzrokiem. W tym momencie dwa ścierwojady rzuciły
się na niego, atakując ostrymi dziobami jego ranną nogę i w
chwilę odrywając ją od ciała. Widząc to pozostałe osobniki znad
rzeki pospieszyły ku nam. Nie patrząc na to oddaliłem się
najszybciej jak tylko pozwalała mi ranna noga, nie odwracając się,
gdy tylko upewniłem się, że żaden ze ścierwojadów nie
zainteresował się moją osobą. Zostawiłem za sobą leżącego
Grima i Kopacza, którego ścierwojady wbrew swojej nazwie pożerały
właśnie żywcem. Krzyki na szczęście umilkły zanim dotarłem do
bramy.
Nie mogłem
w to uwierzyć. Przeżyłem. Pomimo całej swojej głupoty i
naiwności przeżyłem. Trzech na jednego! Nie wiedziałem czy
bardziej zawdzięczam to szczęściu czy też nowemu mieczowi, ale to
nie miało znaczenia. Byłem w skrajnym szoku, a serce wciąż waliło
mi jak młotem. Nie docierało do mnie nawet gdzie jestem, dopóki
nie zwymiotowałem obficie pod nogi Svena, niemal brudząc mu buty.
- Uważaj,
do jasnej cholery! - krzyknął jego kompan.
- Nie
krzycz, nie widzisz w jakim jest stanie? No, żółtodziobie, nie
miałeś łatwego dnia, co? Na twoim miejscu poszedłbym do chaty i
nie wychodził stamtąd do wieczora.
Kiwnąłem
głową, nie będąc w stanie nic powiedzieć i wszedłem do Obozu.
In Extremo wciąż grali, lecz do mnie jakby nie docierały bodźce
zewnętrzne. Aż do momentu gdy w tłumie nie dostrzegłem Bloodwyna.
Teraz
rozumiem, co czuł Fannick. W tym momencie wezbrała we mnie taka
nienawiść, jakiej jeszcze w życiu nie czułem. Jednak z drugiej
strony cieszyłem się, że on mnie nie zauważył. Nie chciałem by
widział mnie w takim stanie.
Skierowałem
się w stronę chaty, lecz nim zrobiłem kilka kroków ktoś położył
mi dłoń na ramieniu. Był to Diego.
- Chodź ze
mną.
Poszedłem.
Weszliśmy do jego chaty, a on zamknął drzwi by odgrodzić się od
tłumu i zapalił świeczkę.
- Głodny?
- zapytał.
Nie
czekając na odpowiedź postawił przede mną pół bochenka chleba,
pętko kiełbasy i glinianą karafkę z wodą. Wedle standardów
Kolonii, które poznałem była to królewska uczta. Zabrałem się do pałaszowania.
- Czemu mi
to dajesz? - zapytałem z pełnymi ustami.
- Mówiłem
ci już, że jestem zbyt miły by przyglądać się pewnym rzeczom.
Poza tym domyśliłem się, co się stało przed chwilą. Widziałem,
jak wychodzicie z obozu. Gdzie on teraz jest?
- Nie wiem.
Zostawiłem go przed obozem.
- Tak po
prostu?
- Podczas
walki zaatakowały nas ścierwojady. Pozostała dwójka nie żyje.
- Więc
było ich trzech? Masz mój podziw, niewielu by przeżyło w takiej
sytuacji.
- Marne
pocieszenie. Tylko dlatego, że miałem lepszą broń.
- Może i
marne. Mam nadzieję, że wiesz kto za tym stoi?
Pokiwałem
głową.
-
Powinieneś wiedzieć, ze rozmawiałem z Rączką. Polubił cię.
Dowiedział się z pewnych źródeł, że ta osoba wynajęła kilku
Kopaczy, którzy mają dość nieciekawą przeszłość, żeby zajęli
sie rozliczaniem długów. Wiesz, co mam na myśli, prawda?
Znów przytaknąłem.
- Doszliśmy
do wniosku, że warto cię ostrzec. Wydajesz się być obiecujący,
być może już wkrótce twoje zdolności będziesz mógł
wykorzystać dla naszego obozu. Radzisz sobie dość dobrze, a jesteś
tu zaledwie kilka dni. Rączka i Świstak popierają cię, Scatty
wciąż czeka na twoją walkę, a Dexter kazał ci przypomnieć, że
jesteś mu coś winien. Cienie cię znają.
- Daj mi
jeszcze kilka dni, a zdobędę poparcie pozostałych.
- Mam
lepszy pomysł. Jutro po południu wyniesiesz się z obozu.
Miałem
nadzieję, że się przesłyszałem. Przecież dopiero co powiedział
coś zupełnie odwrotnego!
- Nie rób
takiej miny, nie wyganiam cię – powiedział Diego uspokajającym
tonem. - Musisz pobyć trochę czasu poza zasięgiem pewnych osób
tobie nieprzychylnych. Aż sytuacja się nieco uspokoi. Porozmawiam z
Dexterem, by dał ci więcej czasu na zwrot rudy. Spotkamy się jutro
po południu, udzielę ci kilku wskazówek, a potem wyruszysz do
Bractwa lub Nowego Obozu. Decyzję pozostawiam tobie.
Zaskoczyło
mnie to. Diego wydawał się mówić szczerze, w dodatku w jego
spojrzeniu było coś łagodnego, co sprawiało że chciałem mu
zaufać. Ale taka bezinteresowna pomoc wywołała u mnie
podejrzliwość.
- Dlaczego
to robisz? Dlaczego mi pomagasz?
Diego
zrobił minę jakby naprawdę był zaskoczony.
- Takich
jak Grim jest więcej, a ten osób jest mały. Mówiąc krótko,
dostrzegam w tobie potencjał i nie mogę pozwolić by się
zmarnował. Szkoda by było stracić takiego człowieka. Musisz zdać
sobie sprawę z tego, że im więcej wiesz, im ważniejsze znasz
osoby, tym bardziej będziesz wartościowy dla Gomeza. A to oznacza
że otrzymasz lepszą pozycję. Musimy oddalić cię od zagrożenia
wewnątrz i jednocześnie stworzymy ci możliwość do wyrobienia
sobie kontaktów w innych obozach. Gdy tu powrócisz, będziesz dla
nas bardzo cenny. O ile dobrze wykorzystasz ten czas. Dlatego czekać
cię będzie jeszcze wiele pracy.
Kilka
godzin później, leżąc już na łóżku w swojej chacie
rozmyślałem nad tym co mówił Diego. Czułem przyjemne ciepło na
myśl że mam kogoś, kto mną pokieruje w tym zapomnianym przez
bogów miejscu. Komu w gruncie rzeczy zależy na moim życiu, bez
znaczenia z jakich względów. Zastanawiałem się też, czy Grim
przeżył, a palące poczucie zdrady wzbudzało we mnie pragnienie
ujrzenia jego martwego ciała.
Nie mogłem
zasnąć. Nie tylko z niepokoju i obawy, że ktoś za moment włamie
się do mojej chaty, by mnie zabić, ale także z bólu. Gdy opadła
ze mnie już całkiem adrenalina, poczułem silny ból w stopie,
która oberwała lagą. Całe szczęście palce nie były złamane,
ale potężny kolorowy siniec rozlał się na skórze, co było
bardzo bolesne. Leżałem do późna w nocy, twarzą do drzwi,
nasłuchując każdego odgłosu dochodzącego z zewnątrz, aż w
końcu zmógł mnie sen.
Rano, po
obudzeniu stwierdziłem, że nadal żyję, obudziła się we mnie
nadzieja. Postanowiłem zrobić coś pożytecznego przez te kilka
godzin, które mi pozostały. Tak więc kręciłem się pomiędzy
bramą zamku a areną i ponownie wypytywałem napotkanych Kopaczy o
Neka. Niewielu chciało rozmawiać. Myślałem, że w tej dzielnicy
nikt już prawdopodobnie nic nie wie i muszę zastanowić się nad
innymi sposobami, gdy przechodząc obok chaty Rączki napotkałem
grubego faceta w białym fartuchu, mieszającego chochlą w dużym
kotle. Już raz, gdy wychodziłem od Rączki próbował mnie
zaczepić, ale wtedy nie zwróciłem na to uwagi. Teraz musiałem
przejść obok niego, a w zasadzie zdałem sobie sprawę, że jeszcze
z nim nie rozmawiałem. Bo niby co może wiedzieć kucharz?
- Hej ty! -
zawołał do mnie z błogim uśmiechem. - Założę się, że lubisz
sobie dobrze podjeść! Opracowałem nową recepturę. Potrzebuję
jeszcze kilku składników i będzie gotowa, tylko ktoś musi mi je
przynieść. Co ty na to?
- Co to za
przepis?
- Nazwałem
ją Potrawką z Chrząszcza a'la Snaf. Z ryżem, grzybami i ziołami.
Chrząszczami?
Nie, nie zdziwiło mnie to, wiedziałem jak muszą żywić się
zwykli Kopacze, ale przez chwilę zwalczyłem odruch wymiotny. Potem
odezwał się mój brzuch.
- Brzmi
całkiem całkiem – powiedziałem przełykając ślinę.
- Prawda? -
ucieszył się Snaf. - Jak to zrobisz, dostaniesz tyle potrawki ile
tylko zapragniesz!
- Czego
potrzebujesz?
- Kilka
chrząszczy, powiedzmy trzy i grzybów zwanych piekielnikami. Spójrz,
wyglądają jak ten tu – pokazał mi grzyba leżącego obok niego w
trawie. Miał biały kapelusz z kilkoma ciemnymi plamkami. - Przynieś
mi je jak najszybciej, a Wielki Snaf, Najlepszy Kucharz w Kolonii w
mig przygotuje swoje popisowe danie.
- Gdzie
mogę to znaleźć?
Snaf
wyglądał i mówił jak prawdziwy pasjonat. Zakładałem, że
kucharz w takim miejscu cieszy się dość sporą popularnością, a
widać było, że nawet w tak ograniczonych warunkach stara się
przygotować coś, co choć odrobinę przypominałoby zwykły obiad.
-
Chrząszcze żerują na odpadkach, więc nie będzie to problemem.
Znajdziesz wiele w opuszczonych chatach, albo przy bramach obozu. Za
to piekielniki rosną w trawie, dość sporo widziałem przy
południowej bramie. Możesz zacząć tam szukać, tak jak miał to
zrobić ten drugi.
- Ten
drugi?
- Tak, trzy
dni temu wysłałem takiego jednego Strażnika po grzyby, ale ten
nicpoń zapewne skorzystał z okazji i uciekł do Nowego Obozu! A
moja potrawka stoi i czeka, nieskończona...
- Kim był
ten Strażnik?
- Nazywał
się Nek. Długo wzbraniał się, ale gdy powiedziałem mu, że nic
więcej do jedzenia ode mnie nie dostanie, w końcu poszedł... I nie
wrócił.
Wygląda na
to, że najważniejszy trop miałem tuż pod nosem, a ja, głupi,
tego nie zauważyłem.
- Gdzie
udał się Nek?
- Mówił,
że nieopodal południowej bramy widział sporo grzybów i tam chciał
zacząć szukać.
- W
porządku. Też tam poszukam. Wkrótce wracam.
Uradowany,
że w końcu trafił mi się jakiś trop i mam okazję wyjść z
obozu ruszyłem w stronę południowej bramy. Gdy znalazłem się na
ścieżce, którą wczoraj szedłem z Fannickiem, rozejrzałem się
uważnie. Stałem na rozwidleniu trzech dróg. Dwie z nich biegły w
różne strony wzdłuż palisady otaczającej obóz, zaś trzecia na
wprost, zmierzając w stronę lasu. Kawałek dalej, po lewej
znajdowały się pozostałości po murowanej chacie, wokół której
kręciło się kilka ścierwojadów i jaszczur. Nie miałem
najmniejszej ochoty na spotkanie tego stwora, w dodatku słyszałem,
ze niektóre są jadowite. Po prawej stronie, nieco za drogowskazem,
z którego nic nie dawało się rozczytać leżało kilka znacznej
wielkości głazów. Ruszyłem ścieżką na wprost, cały czas
bacznie obserwując jaszczura, by nie zwabić go do siebie. Po swojej prawej miałem pokaźnej wielkości skalną ścianę, z licznymi
półkami i miejscami do wspinania się. Po pewnym czasie, krążenia
w kółko i obserwowania ziemi, w końcu trafiłem na kilka grzybów,
ale nie były to piekielniki – były zbyt duże i nieco inny rodzaj
kapelusza.
Podnosząc
się zauważyłem kretoszczura. Stał samotnie, nieopodal, a nieco a
nim zauważyłem kolejną grupę grzybów. Teraz już się nie
wahałem. Podszedłem do tego świńskiego stwora i nim zdążył
odwrócić swój ohydny łeb, uciąłem mu pół czaszki. Nie zdążył
nawet kwiknąć.
Grzyby,
które za nim rosły okazały się być tymi, których szukałem.
Napchałem nimi kieszenie i już zamierzałem wrócić do obozu, gdy
mój wzrok przykuło coś innego.
Patrząc od
strony bramy nie dostrzegłbym tego ze względu na niewielki pagórek
i głazy blokujące widok, lecz stąd dość wyraźnie widziałem
ubytek w skalnej ścianie. Bardzo blisko obozu. Zbliżyłem się i stanąłem naprzeciw niewielkiej jaskini, w której urzędowało
stadko kretoszczurów. Nie licząc tego, którego właśnie zabiłem
bylo ich pięć. Ale nie to mnie zainteresowało. Kretoszczury
wyraźnie coś jadły i to coś błyszczało czernią nawet z tej
odległości.
Ponownie
uniosłem miecz i zbliżyłem się, bardzo powoli. Planowałem
wywabić je pojedynczo na miarę możliwości.
Pierwszy
podniósł łeb i zakwiczał, gdy znajdowałem się piętnaście
metrów od nich. Gdy zbliżyłem się o kolejne dwa kroki, zostawił
zdobycz i ruszył na mnie, kwicząc bez przerwy. Obiegłem go z lewej
strony i wbiłem miecz w cielsko w miejsce, gdzie powinno być serce.
Kretoszczur zakwiczał głośniej i jeszcze bardziej denerwująco niż poprzednio i zdechł. Gdy wyciągnąłem miecz, zauważyłem, że
kolejna dwójka biegnie w moją stronę, więc wycofałem się w
stron głazów. Skoczyłem na jeden z nich, a w tym czasie dołączył
do nich trzeci. Swoimi krótkimi łapami nie były w stanie wspiąć
się na śliski kamień, dlatego stały metr niżej ode mnie, kwicząc
wściekle i drapiąc pazurami ziemię. Widząc ich powolność
skoczyłem przed siebie, lądując za nimi i nim zdążyły nawrócić,
rozpłatałem dwa jednym cięciem. Trzeci zdążył i mało brakowało
a by odgryzł mi rękę. Czując krótką falę strachu, gdy jego
zęby minęły moje ramię o włos, odwinąłem się i przeciąłem
mu szyję. Nie mógł już kwiknąć. Upewniwszy się, że wszystkie
nie żyją, wszedłem do jaskini, gdzie ostatni, najbardziej
wygłodniały kretoszczur wciąż pałaszował to, co zostało z
człowieka ubranego w zbroję Strażnika. Bez problemu pozbawiłem go
życia, po czym otarłem miecz o ziemię i przyjrzałem się ciału.
Ciało na
pewno nie było zbyt świeże, ale było też objedzone niemal do
kości. Zwłaszcza twarz, ręce i te części ciała, gdzie
kretoszczury były w stanie sięgnąć do mięsa. Powstrzymując
mdłości przeszukałem kieszenie. Znalazłem prosty amulet z
wygrawerowanym napisem "N.E.K". A wiec udało mi się go
znaleźć. Fletcher chyba nie będzie zadowolony.
Prócz tego
w jaskini znalazłem prosty miecz strażnika i kilka małych ampułek
z czerwonym płynem. Wszystko jakoś upchałem do kieszeni i jak
najszybciej opuściłem tamto miejsce, czując, że jednak zaraz
zwymiotuję.
Powrót do
obozu zajął mi chwilę. Po drodze znalazłem kilka chrząszczy
urzędujących blisko tawerny. Były cholernie duże, niemal
wielkości mojej dłoni i nie było łatwo zmiażdżyć im chitynowe
łby. Wszystko zaniosłem Snafowi, który pochwalił mnie, że nie
uciekłem do innego obozu i kazał mi poczekać, aż skończy
potrawkę.
Z całą
sympatią dla niego, potrawka była obrzydliwa. A moze to po prostu
mój żołądek wciąż buntował się przed tym co widziałem chwilę
temu. Jedyne co zrobiłem to podziękowałem Snafowi z uśmiechem,
zjadając całą miskę. Naprawdę chyba go polubiłem.
Fletchera
znalazłem tam, gdzie zwykle. Ledwie podszedłem, naskoczył na mnie.
- Mamy do
pogadania, młokosie. Wczoraj znaleźliśmy dwa trupy, tuż przed
twoją chatą. Jak to wyjaśnisz?
- Skąd mam
to wiedzieć? Nawet mnie tu nie było. Niemal cały dzień spędziłem
na koncercie.
- Tak
mówisz? Dziwnym jest...
- A nie
wolałbyś bardziej dowiedzieć się, co się stało z twoim kolegą?
Fletcher
zamilkł, patrząc na mnie wyraźnie zaskoczony.
- Znalazłeś
Neka?
- Tak.
- I?
- Został
zjedzony przez kretoszczury, w jaskini blisko południowej bramy.
Fletcher
zmarszczył brwi. Nie była to reakcja jakiej oczekiwałem
- Wciąż
tam jest? Znalazłeś coś przy nim?
- Tak, ten
amulet – pokazałem mu. - Jeśli chcesz go pochować, to się
pospiesz, ale uprzedzam, że dużo z niego nie zostało.
- Dobra,
sprawdzę to. A ten amulet oddaj Złemu, szukał go bardzo
intensywnie. Tylko nie mów mu, w jakim stanie go znalazłeś, dobra?
Pokiwałem
głową. Fletcher wyglądał dziwnie, jakby wiadomość o śmierci
Neka ani go nie zasmuciła ani nie uspokoiła.
Nie miałem
zamiaru oddawać tego amuletu zbyt szybko. Zły mieszkał w rewirze
Bloodwyna, a mi życie jest jeszcze miłe. Udałem się do swojej
chaty, czekając na Diego. Miałem już pomysł, jak załatwić
sprawę z opuszczeniem obozu.
czekam na kolejny rozdziały ;)
OdpowiedzUsuńWiem, że rzadko ostatnio wrzucam, brak czasu. Spróbuję ustalić jeden termin, kiedy będę wrzucał kolejne teksty, może nawet licznik jakiś zmajstruję.
OdpowiedzUsuńPs. Dzięki, że zaglądasz :)